OSTATNI POST Z POPRZEDNIEJ STRONY:
Wrzos znowu się nudziła. Kotłujące się w jej łebku myśli kręciły się wokół jednego – chciałaby pobiec, uciec gdzieś dalej, zwiedzić coś więcej! A jednak… nie mogła. Granice Stad ograniczały ją ciągle, tak że nawet swojej drogiej przyjaciółki nie mogła już odwiedzać w jej siedzibie, gdyż przeniosła ją do obozu Życia. Ale Wrzos… Skoro nie może uciec, to może może się choćby przed światem schować?Z uśmiechem na ustach przystąpiła do treningu łowieckiego – to zawsze jej poprawiało humor. Najpierw położyła się na śniegu i zaczęła mówić sobie pod nosem, jakby chciała przekazać wiedzę komuś innemu. A chciała ją sobie tylko podsumować, tą wiedzę, której sprawdzić nie mogła.
– Kamuflaż jest sztuką chowania się. W każdych warunkach, nawet w tych skrajnych… W mokrym lesie i na bagnie jest się najłatwiej schować. Na bagnie zawsze gdzieś jest błoto i jakieś chwasty, które sobie na błoto można poprzylepiać do łusek. Błoto dobrze klei i maskuje zapach, a nawet jak wyschnie to się nawet dobrze trzyma. W lesie też łatwo znaleźć błoto, a no i dużo liści… To je sobie można poprzyklejać, najlepiej się w ogóle w nich wytarzać. Jakbym była w iglastym lesie, to bym mogła się wytarzać w igłach albo porozcierać na sobie młode gałązki iglaków, bo one mocno pachną i dobrze kryją Chociaż tam już trudniej, bo nie ma nic do klejenia, chyba że mi się trafi płaczące żywicą drzewko: to dopiero dobry klej! Ale to nic, pustynia to dopiero jest straszna… Ale można się tam zakopać w piasku, bo w nim tak nie widać śladów, jak w śniegu. Jakby się przypadkiem znalazł jakiś kaktus, albo aloes albo agawa, to też by było fajnie, bo są soczyste i się można nimi wysmarować łatwo, a pachną i kleją piasek. Może by się nawet trafił jakiś krzak czy skałka, za którym by się można schować… – mruczała pod nosem swój monolog.
Przerwała swoje słowa nagłym podskokiem. Zostało jej tylko sobie wymyślić, jak się może schować na otwartej przestrzeni, ale że była na właśnie takiej, postanowiła to poćwiczyć praktycznie, wszak praktyka zawsze była jej droższa od teorii.
Zaczęła od rozgrzebania śniegu. Nie szła nigdzie dalej – zaczęła po prostu energicznie kopać pod sobą dołek, szeroki i płytki, taki tylko, aby wydobyć jak największą połać ziemi spod śniegu. Obejrzała swoje znaleziska – jakieś chwasty, trochę ściółki i trochę więcej niż trochę zeschłych i na powrót rozmoczonych liści. Wesoło zdrapała pazurami mieszaninę resztek roślin wraz z glebą i, chyląc łeb, przerzuciła sobie kilkanaście garści „brudu” na plecy. Skrzydła uniosła lekko i ich palce zakrzywiła tak, że uszczelniła niższe miejsca swojego grzbietu, tworząc sobie tam małą misę na ziemię. Potem zebrała też tym sposobem trochę śniegu, wybierając ten czysty i niezbrylony. Trzymała go w łapkach lekko i krótko, aby nie stracił pożądaniej przez nią sypkości.
Z małym kopczykiem na plecach zaczęła iść miękko i wolno, na zgiętych łapkach, aby się jej nic stamtąd nie zsypało. Nie chciała pozostawić za sobą ziemistego śladu, a i swoje własne tropy zamiatała z lekka ogonem, chcąc zniekształcić je choć trochę, aby nie przypominały smoczych.
Dążyła teraz do rozrzuconych nieopodal kilku głazów, które wypatrzyła już z daleka. Były z nich trzy większe ułożone w trójkącie i trochę mniejszych, rozrzuconych wokoło i pośrodku. Wrzos skręciła jeszcze ogon przed głazami, aby ślady jej ogona nie były zbyt oczywiste. Ciągle skręcając nieznacznie w prawo, naznaczyła na śniegu przetarte lekko koło. Momentami rzucała ogonem trochę dalej, po przeciwnej stronie koła, tak, by wyglądało, że ślad prowadzi gdzie indziej.
Ona sama powróciła śladem swojego koła do miejsac najbliższego wcześniej upatrzonej, skalnej formacji. Zgięła mocniej tylne łapy, unosząc tym samym przednie, aby nie zostawiły tutaj śladu zbyt wystającego z okręgu. Ogon, zamiast trzymać uniesiony prosto za sobą, owszem uniosła – ale trochę po boku. Mrugnięcie ślepia po wybiciu machnęła nim po śladach łap, chcąc ukryć dowody jej skoku w stronę kamieni.
Gwałtowny ruch ogona spowodował przy okazji, że się odwróciła w locie, po czym wylądowała łapami na kamieniach – trochę koślawo, trochę niezdarnie, ale wszystko po to, żeby utrzymać zawartość swojego skrzydlastego koszyczka na plecach.
Teraz pozostało jej tylko powyjmować spomiędzy trzech większych głazów wszystkie mniejsze skałki, które bez ceregieli rozszucała na wszystkie strony, w miarę możliwości celując w inne skalne skupiska. Tym sposobem zrobiła sobie trochę miejsca na swoje ciałko. Wlazła w środek i kucnęła tam, rozdymając skrzydła do dwóch małych półkul, które ją miały upodobnić do skałki. Trząsnęła wtedy grzbietem bezpośrednio w górę, aby to, co miała na nim, rozsypało się trochę szerzej po jej ciele. Na koniec zagarnęła jeszcze tylko trochę śniegu, który leżał między kamieniami i rozłożyła go sobie na pysku, chcąc ukryć trochę niepasujący do kamuflażu, żywy brąz jej łusek. Pochyliła go potem i złożyła na skałach, jakby czekała, aż nadarzy się okazja do ataku z zaskoczenia….