OSTATNI POST Z POPRZEDNIEJ STRONY:
Chcąc zaszyć się z dala od jakiejkolwiek formy życia, bez problemu odnalazł dostatecznie mroczne i chłodne miejsce. Jakby go przyzywało.Nie pamiętał już czy odwiedzał je pierwszy raz, czy może zawodziła go pamięć, ale w obecnej sytuacji nie miało to żadnego znaczenia. W głowie szumiało mu od gniewu, którym desperacko próbował zamaskować inne emocje, lecz świadom był, iż nie mógł tego stanu podtrzymać przez wieczność. Właśnie dlatego uciekał sprzed oblicza wszystkich, w tym i słońca.
Pokłady wytrzymałości, które w sobie więził były, doprawdy niemierzalne, choć nie w tym pozytywnym sensie, a takim, który sugerowałby absolutną chaotyczność rezerwy owego zasobu. Raz na przykład zupełnie odciął się od śmierci swoich młodych, kontynuując żywot jak gdyby nigdy nic, przez wiele księżyców, podobnie zresztą ustosunkowując się do jednego, czy drugiego morderstwa. Takowy spokój trwał sobie nienaruszony, aż nagle coś burzyło go, niczym wicher łamał stare drzewa i cały ładunek emocjonalny wylewał się z niego bez żadnego pohamowania.
Nie inaczej czuł się względem obecnego Kazesa.
Objął dotyczącą go informację, naturalnie nie bez pewnego szoku i rozżalenia, lecz w gruncie rzeczy mało adekwatnego do sytuacji. Wmówił sobie zwyczajnie, że miał inne rzeczy do zrobienia, nawet jeśli podświadomie stale kurczył swój zakres obowiązków, jakby z każdym księżycem idea interakcji ze smokami przestawała do niego przemawiać.
Mało prorocze stanowisko. Wiedział, że musiał być lepszy. Zapewne właśnie dlatego wykonał tu i ówdzie jakieś podrygi aktywności, które w ostatecznym rozrachunku doprowadziły go do stanu, którego doświadczał teraz.
W końcu surowa rzeczywistość zaczęła go doganiać, a to, co próbował zepchnąć na bok, zagrzebując pod obowiązkami, których wcale tak rzetelnie nie wykonywał, stanęło na jej czele.
Enri ze swoim krukiem rzecz jasna gwałtownie tę podróż przyspieszyli, a Rubinowa dodatkowo rozdmuchała świeży, szybko rozrastający się płomień. Smok łowców przypominał mu jego samego, choć nie potrafił stwierdzić, skąd wzięło się w nim takie skojarzenie. Być może przez krzyżówkę gniewu i ogólnej żałości.
A jednak, mimo iż samiec skazany został prawdopodobnie na najgorsze możliwe warunki, w których mógłby zostać wychowany smok, wciąż dorósł na kogoś, mogącego podjąć psychicznie kosztowną, ale właściwą decyzję — w tym przypadku, rozwiązując swą więź z kompanem.
Łapa drzewnego osunęła się na zmrożonym kamieniu, tak iż sam omal nie wywrócił się na bok. W porę jednak rozprostował prawe ramię i oparł o ścianę, odruchowo wbijając weń zakrzywione szpony. Ten drobny incydent dodatkowo go rozregulował, wyciskając łzy z kącików oczu.
– Nie – warknął do siebie, puszczając cuchnącą chmurę z paszczy.
Tylko tyle potrafił robić, na litość boską. Ileż można było użalać się nad sobą?
Cóż. Biorąc pod uwagę jego zapał, aby separować się od emocji, by następnie utopić się w nich jak tłusta mucha w gównie, było to pytanie raczej retoryczne.
Nigdy nie przestawał. Nie rozwijał się, nie uczył, nie doświadczał nowych rzeczy. Stale ten sam schemat.
Krzywda, negacja, realizacja, cierpienie, znów negacja, a następnie kolejna krzywda. Zupełnie jakby był chodzącym przekleństwem, dla siebie i dla otoczenia. Dla większości rzecz jasna nie znaczył zbyt wiele, jakieś tam irytujące tło, lecz ci, którzy mieli z nim dłuższą, bardziej personalną styczność zawsze doświadczali większych konsekwencji.
Wewnątrz tej grupy znajdywał się także Kazes i to w obu wcieleniach. To drugie było jednak tym, co w obecnej rzeczywistości mogło wywrzeć na nim tak intensywny wpływ.
Podążywszy dalej, wgłąb groty, w końcu odruchowo obejrzał się za siebie. Gezim wciąż stała w wejściu, najwyraźniej mimo swojej trwającej dysocjacji, wciąż świadoma śliskości podłoża.
Jej drobna, niewinna sylwetka rozmyła się na chwilę, gdy kolejne, ciepłe kropelki błysnęły na tle brązowej łuski.
Trójnoga natomiast nawet nie rozumiała, o co chodzi. Z jednej strony nie chciał by było inaczej, ze względu na jej psychiczne bezpieczeństwo, a z drugiej obawiał się, iż odgradzając ją od prawdy, wyrządza jej tak naprawdę kolejną krzywdę.
Sam już nie wiedział, co było dobre.
Mógłby zapytać bogów, ale ileż można przychodzić ciągle z tym samym. Nawet Sennah była nim zmęczona.
– Zostań – nakazał, choć wiedział że bez dodatkowej, emocjonalnej suplementacji nie rozumiała jego słów. Może właśnie dlatego ich użył. Sarna jedynie zastrzygła uszami zdezorientowana.
Zupełnie jak Kazes.
Drzewny wessał powietrze, krztusząc się własnym, toksycznym powietrzem.
Zakaszlał parę razy, lecz kompanka nawet nie spięła się w odpowiedzi. Tego już nie dzieliła z kozłem. Rudzielec zawsze w jakiś sposób reagował, nawet jeśli bardzo dobrze znał swojego smoka.
Ale już go nie było.
Nie rozumiał jak mógł do tego dopuścić. Jak mógł pozwolić by jego irytacja rozbrzmiała silniej niż lęk zwierzęcia, które na nim polegało. Nie potrafił tego objąć. Konsekwencje pewnych decyzji zdawały się zupełnie nieproporcjonalne do szkody samego czynu.
Miał po prostu zły dzień. Był daleko. Jak to się miało do ostateczności, którą znienacka ofiarował mu los?
– Chodź – jęknął prosząco, ale jego aura pozostawała chaotyczna, więc sarna utrzymała się na krawędzi jaskini. Jej bezczynność uderzyła go z jeszcze brutalniejszą siłą, niemal od razu sprowadzając na ziemię.
Osunął się powoli, jedno skrzydło wciąż podtrzymując na bliskiej mu podporze.
Pamiętał dobrze jak kozioł przywiódł Fille do jego jaskini. Jasne, spotkanie skończyło się tragicznie, ale przecież niewinny ssak nie mógł wiedzieć lepiej. W swojej ograniczonej percepcji sądził, iż dwa smoki były przyjaciółmi, toteż zestawiając ich razem, pragnął swojego obrońcę uczynić szczęśliwym.
Zawsze tylko na tym mu zależało, dlatego tak łatwo dało się na niego wpłynąć. W tej relacji było to działanie przede wszystkim negatywne, co dało się łatwo wyróżnić, gdyby z bliska dokładniej ocenić jakość jego nierównego, skołtunionego futra.
Strażnik wiedział to wszystko. Wyrywając go z paszczy natury, mógł ofiarować mu więcej szczęścia, a i tak, mimo poszerzenia jego inteligencji i ofiarowania długiego życia, zdołał jego istnienie uczynić gorszym.
Niezależnie od tych okoliczności, zawsze otrzymywał jego prostolinijną sympatię, nawet w czasach gdy koziołek dorósł do akceptacji, iż obrońca nie był wcale dobrą osobą. Jasne, okazjonalnie bał się go, nie chciał być dotykany, ale w jego emocjach zawsze istniała przestrzeń na naiwną tęsknotę. Chciał żeby było lepiej, ale to oczywiste, że nie mógł niczego zmienić. Był przecież tylko sarną.
Łzy pociekły jedna za drugą, stopniowo coraz szybciej sunąc po łuskach, by następnie odczepić się od podbródka i rozbić na chłodnej skale. Przez moment emocje smoka były proste, czyste, ponieważ nie dopuszczał do siebie niczego, poza pamięcią o swoim kompanie, lecz owy stan nie mógł utrzymać się długo.
Śmiał gardzić nim. Nazywać tępym gwałcicielem.
Nic dziwnego, że się oddalił. Nic dziwnego, że za późno i za słabo poprosił o pomoc. Może bał się "obrońcy" na tyle, że potraktował go jako ostateczność. Nawet głód drapieżnika nie był tak przerażający jak ciągła degradacja ze strony istoty, która powinna się o niego troszczyć. Finalnie zatem, może dobrze że zdechł. Może właśnie tego oczekiwał Strażnik, gdy z tak wielkim przeświadczeniem przypisywał mu same najgorsze cechy.
Sobie może też miał coś do zarzucenia, ale przecież to nie on pokrył upośledzoną mentalnie samicę, czyż nie? Miał prawo swoje zwierzę potraktować z nienawiścią.
Nie prawda! Wcale tak nie sądził!!
Poderwał się z powrotem na cztery łapy, ze zgrzytem zdejmując szpony skrzydła ze śliskiej powierzchni.
A zatem był w stanie objąć, że odpowiedzialność za czyny saren, które nienaturalnie ze sobą zestawił, spadała wyłącznie na niego. Zdawał sobie też sprawę z tego jak wyniszczające były jego reakcje albo nawet próba wyjaśnienia zwierzęciu czego dokładnie się dopuściło.
Czego się spodziewał? Że normalna jednostka jest w stanie znieść ideę skrzywdzenia kogoś ważnego tak samo jak on?
Nie wiedział co innego miał zrobić. Jak wyjaśnić mu co zrobił, żeby nigdy więcej się nie powtórzyło.
Ileż razy mógł stosować usprawiedliwienie, że nie wiedział? Wierutne kłamstwo. Obrzydliwa ucieczka od odpowiedzialności. Na szczęście nic z tego nie miało już żadnego znaczenia, biorąc pod uwagę że Kazes był po prostu martwy. Mógł równie dobrze sam rozerwać mu gardło. Szczerze mówiąc, zapewne zaoszczędziłby mu w ten sposób wielu księżyców szczególnie bolesnej samotności.
Zgrzytnął zębami. Nie mógł wyłącznie płakać, ale nie wiedział jak inaczej zaadresować swój problem. Jak zmniejszyć ciężar, który zmiażdżył mu pierś i sprawiał, że się dusi. Wiedział, że nie zasługiwał, by cokolwiek z tego było lżejsze, a jednocześnie poddawanie się cierpieniu sprawiało wrażenie jeszcze bardziej egoistycznego. Miotał się zatem pomiędzy nienawiścią do samego siebie, a wywołującym drżenie szlochem.
Prędzej czy później tłumione odgłosy żalu przerodziły się w płaski chichot, bardziej przypominający krótkie, nerwowe wydechy niż rzeczywistą ekspresję rozbawienia.
Zainteresowana tym zjawiskiem, Gezim spróbowała w końcu zbliżyć się do skąpanego w ciemności smoka. W progu potknęła się, tak jak czyniła zazwyczaj i grzmotnęła kolanami o skałę. Nie wydała z siebie żadnego dźwięku, chociaż otworzyła pysk w ekspresji swojej boleści.
Niebieskie ślepia skierowały się na nią, choć sam smok ani drgnął. Doprawdy, ostoja współczucia.
Paraliżowała go niewiedza, co w jego sytuacji byłoby słuszne. Może lepiej jeśli Gezim zostawi na śmierć? Oszczędzi jej w ten sposób tortury na którą skazał Kazesa. Z drugiej strony, czy nie miał wobec niej tym większej odpowiedzialności?
Oczywiście, że miał, ale czy kiedykolwiek porządnie się z tego wywiązywał? Każda taka realizacja obowiązku była w rzeczywistości próbą reperacji własnego ego, nigdy szczerze moralnym aktem.
Trójnoga podniosła się chwiejnie, dwukrotnie omal nie tracąc równowagi. Potem pokuśtykała do smoka na ślepo, przy okazji odbijając trochę na bok, jak pod wpływem niewidzialnego wiatru. Chciała napić się ze źródła, którego obecność wyczuwała, choć nie widząc dobrze w ciemnościach mogła równie dobrze odkryć je, bezpośrednio weń wpadając.
Widząc przedsięwzięcie kompanki, drzewny uniósł ogon i zagrodził jej drogę. Sarna oczywiście zatrzymała się, gdy poczuła opór na swojej piersi, choć na tym działanie smoka nie dobiegło końca. Cienka, ale w zestawieniu z gabarytami małego ssaka, wciąż ciężka forma naparła na jej ciało, by następnie szczelniej owinąć się wokół tułowia i ściągnąć w pobliże właściciela owego ogona. Była oswojona z jego dotykiem, jako że parę razy zarzucał ją już na swój grzbiet, bądź osłaniał skrzydłem, ale rzadko pozwalał sobie na bliskość nie związaną wyłącznie z praktycznymi czynnościami.
Czyżby miał ochotę zmacać to, co mu pozostało, zanim również bezwzględnie pozwoli jej zdechnąć? A może chciał poczuć się lepiej dotykając jej ciepłego, miękkiego futra, całkowicie ignorując fakt, że na JEJ MIEJSCU, absolutnie nienawidziłby takiego postępowania?
Gwałtownie uwolnił ją z uścisku, gdy przez myśl przemknęło, że rzeczywiście mógł ją w ten sposób wykorzystać.
Pocieszać się w ten sposób drugą istotą, co on sobie wyobrażał?
Sarna spojrzała na niego bez zrozumienia.
Drzewny natomiast opuścił łeb przepraszająco, aż w końcu ponownie cały zniżył się do ziemi i piersią opadł na chłodny grunt.
Skrzydła dotąd ciasno przyciśnięte do boków wzniósł lekko nad siebie, a następnie zasłonił sobie pysk, szczelnie odgradzając się w ten sposób od swojej towarzyszki.
– Zabiłem twojego... zabiłem Kazesa. Znowu – wybełkotał przez błonę, mimo iż nie mogłaby nic z tego wyciągnąć. Zrezygnowała jednak ze swej podróży do zbiornika i żeby nie męczyć nóg, również ułożyła się na ziemi.
– Wolałbym tu zostać już na zawsze – znów zapłakał, poniekąd także dlatego, że nikt mu wcale nie bronił, żeby tutaj zczeznąć.
***
Niestety nie mógł. Nie ze względu na politykę czy obowiązki, a chociażby fakt, że Gezim wciąż musiała się odżywiać. Jakkolwiek łatwiejszym byłoby posłanie jej w cholerę, na pastwę losu, wciąż nie był dostatecznie zdegenerowany aby się na to odważyć. A może było na odwrót? Przez to jak brutalnie się stoczył, nie miał już żadnego szacunku do godnego życia innych istot. Liczył się wyłącznie jego własny komfort.
Wciąż potrafił mieć interakcje z innymi smokami. Starać się, by zachować jakiś moralny standard. Jedyna okazjonalna satysfakcja jaką odczuwał wypalała się jeszcze w trakcie rozmowy, bądź pod jej koniec, gdy zmieniała w proch na tyle gwałtownie, iż zapominał jak to wyglądało, gdy jeszcze wzniecone było jego zainteresowanie.
Zdecydowanie nie zmienił dotąd poglądu przekazanego niegdyś Sekcji. Szczęśliwe wspomnienia nie mogły istnieć jeśli później wykształcony pryzmat całkowicie zmieniał ich kontekst.
Wszystko zatem co uznawał za cenne, prędzej zostawało skażone i marniało, bądź dla własnego dobra, umykało poza jego zasięg, zostawiając go na pastwę losu.
Kazesowi niestety taka separacja nie wystarczyła.
O ile jego śmierć, jako zwyczajnej sarny, była prawdopodobna, wcale nie stworzył mu życia, za którym ssak mógłby zatęsknić.
Być może w całym tym strachu i bólu odnalazłby porządek i spokój, gdyby tylko zostało mu dane więcej czasu.
Westchnął do siebie. W końcu zabrał się za wyczyszczenie czaszki drobnego kozła, żeby nie przepadła z czasem, tak jak większość osób, na które się natknął. Wiedział, że zatrzymywał ją tylko w formie egoistycznego samo umartwienia, więc nawet nie szukał na to lepszych definicji.
Patrząc w jego puste, zbudowane z kości oczodoły prędzej czy później pomyślał o Mahvran.
Od wielu księżyców nie kontaktował się z nią, mimo iż od czasu do czasu siadała mu w tyle głowy, panosząc się niczym dzikie zwierzę, które w razie interakcji wiecznie wahało się między atakiem a płochliwą ucieczką. Zapewne dlatego tych myśli nie tykał, pozwalając by ścisnęły go za żołądek, lecz odpuściły samodzielnie, gdy coś innego przyciągało jego uwagę.
Męczyło go nie bycie chcianym, niemal w podobnej proporcji jak dręczyły go myśli, że nie miał prawa by czegokolwiek oczekiwać. Nawet nie a zakresie romantycznym, co relacji nie zbudowanej na nienawiści i zazdrości, którymi darzył na przykład Sekcję.
Cholera, w dzisiejszych czasach tylko jej zdawał się wart, a i tak sądził że nie do końca.
Prędzej czy później i jej cierpliwość musiała się skończyć, jeśli nie będzie jej miał nic do zaoferowania.
Lekko drżącą łapą uniósł czaszkę, a następnie wsadził w oczodoły dwa niewielkie rubiny.
Imię siostry zajrzało mu przez ramię, zapewne wciąż nie rozumiejąc kim był imiennik smoka zabitego setki księżyców temu.
Dopiero wtedy jego myśli powędrowały w stronę jego dzieci. Bezimiennych, czarnych kreatur, które żyły w owczej rodzinie już od kilku księżyców.
Wiedział, że to lepsze niż sam mógłby im kiedykolwiek zaoferować.
***
Myśli o Mahvran nie ustąpiły jednak tak łatwo, jakby sobie tego życzył. Tęsknił za nią, choć wiedział że jego powody były fundamentalnie egoistyczne. Oczekiwał wsparcia. Potrzebował go desperacko. To jasne że chciał w tym celu wykorzystać osobę, która w jakiejś formie oferowała mu je w przeszłości.
Ta bardziej "moralna" strona zapewne chciała pochwalić się jej jak imponujący był w zawodzeniu wszelkich możliwych oczekiwań.
Był to rzecz jasna kolejny fetysz samoudręczenia.
Miał wrażenie, że nawet na nienawidzenie samego siebie tracił motywację, a przecież co miałby robić bez tego? Potrzebował nowych kwestii. Nowego zawodu.
Stukot racic na chwilę wrócił jego myśli do teraźniejszości.
Ślepa sarna badała otoczenie, co jakiś czas potykając się o własne nogi. Nie robiło jej różnicy czy wokół istniało jakiekolwiek źródło światła, więc nie mógł w żaden sposób jej wesprzeć. Odgrodził ją tylko ogonem od jeziora, żeby nie utopiła się, zanim sam nie zdecyduje czy ją zabić.
W przeciwieństwie do swojego brata, ślepy kozioł nie miał z życia żadnego zysku. Powstał żeby cierpieć i zwyczajnie tak wyglądało jego życie, niezależnie od wsparcia które otrzymał od dobrodusznego obcego smoka, bądź jego wielkiej, wełniastej rodziny.
Prędzej czy później nadszedł zatem czas, aby żal drzewnego za sprowadzeniem owego cierpienia na świat połączył się z tęsknotą za wywerną.
Mógłby przynajmniej w sposób klarowny zakomunikować kim był i co czuł, a także czego nauczył się z ich dotychczasowych rozmów.
Niepełnosprawne zwierzęta nie miały na świecie prawa bytu, chyba że pełniły rolę czyjegoś narzędzia.
Tak samo Gezim, gdyby nie jej funkcja materializacji pokuty i samoudręczenia, nie zasługiwałaby na jego wsparcie.
Czarny kozioł miał zatem pełnić funkcję ofiary. Mógł zostać przyjęty i wykorzystany albo umrzeć. Nie było dla niego innej ścieżki.
Gezim wciąż czuła się nieswojo w pobliżu ciemnego samca, toteż gdy obrońca pilnował jego bezpieczeństwa, sama trzymała się z daleka, choć w zasięgu smoczego wzroku.
~ Witaj Mahvran ~ znajomy, oficjalny głos rozbrzmiał w głowie samicy. W międzyczasie drzewny ułożył się wgłąb jaskini, wyglądając z daleka na oświetloną śniegiem noc. Sylwetka Gezim ograniczała mu trochę krajobraz, ale było to akceptowalne.
~ Mam coś dla ciebie ~ to w zasadzie wszystko co potrafił przekazać, oczywiście poza lokalizacją.
Nie jedynie sarnę miał na myśli, choć do tej pory nie miał pewności, czy podarek sklejony dziesiątki księżyców temu, dzisiaj trzymał jakąkolwiek wartość. Nie czuł ekscytacji patrząc na staranne rzeźbienie. Jedynie irytację i zażenowanie.
Niemniej jeśli przyjdzie jej odmówić przedłużenia ślepej sarnie żywota, przynajmniej teoretycznie nie odejdzie z niczym.