OSTATNI POST Z POPRZEDNIEJ STRONY:
Wzniosła oczy ku niebu kiedy ten na nią spojrzał, ale nie żeby uciec od niego spojrzeniem. Zwyczajnie ją zirytował. Znowu.– Próbujesz brzmieć jak mędrzec, a tymczasem za każdym wychodzisz na coraz większego głupca. – Podsumowała go zgodnie ze swoimi przekonaniami. Szarołuski dobierał zdania tak, jakby chciał na siłę nasycić je doświadczeniem i mądrością, a w rzeczywistości miały one jałową barwę. Dlaczego kiedy była mała nie dostrzegała tego jak mało interesującym był smokiem?
– Nie myl nadopiekuńczości ze zwyczajną troską.... ale ktoś taki jak ty zdecydowanie jej w życiu nie doświadczył, więc nie potrafi nawet poprawnie określić więzów które łączą otaczające go smoki. – Nie miała pojęcia jaka kryła się za nim przeszłość, jednak żaden kochany i zadbany przez rodzinę smok nie upadłby tak nisko by bawić się psychiką piskląt. Psychiką, która dopiero się kształtowała i powinna to robić w swoim tempie. – Tylko ja sama mam prawo stwierdzić, czy czyjaś opieka mi nie odpowiada. Nie jest to twój interes.
Przynajmniej przestał się szarpać, co najwyżej warknął. A kolejne słowa? Nieszczególnie ją zdziwiła jego odmowa.
– Nie trzeba być wojownikiem ani katem, by móc walczyć gdy ktoś rzuca ci wyzwanie, a nie każda walka kończy się śmiercią. – zmrużyła ślepia. – Ale nie dziwię się, że odmawiasz. Odważny jesteś wobec małolatów, które nie dadzą ci w dziób. Gdy zaś trafisz na kogoś, kto mógłby ci zagrozić... – wzruszyła barkami. Nie musiała chyba kończyć?
Zagotowała się na moment w środku. Jej maddara zawibrowała gniewnie w powietrzu, kształtując się nad łbem smoka. Nie potrzebowała łap za które niezbyt mocno ją trzymał. Udało mu się to, rzecz jasna, ale przysiadła na tylnych i przeciążyła je ciężarem ciała żeby nie dopuścić do opadnięcia na jego pierś.
W tym samym czasie powstawał jej twór. Nabierał kształtów smoczego pyska. I to nie byle jakiego – Straszydła. Korona złotych rogów zdobiła wypłowiały od barw łeb, a spomiędzy warg wyposażonych w ostre zębiska toczył się odór śmierci. Paszcza Jelita rozwarła się i kumulował się w niej zabójczy ogień. Jego ciepło było nie do zniesienia, a nawet jeszcze nie zetknęło się z głową uzdrowiciela.
Sasanka patrzała w czerwone ślepia Szarej Rzeczywistości. I nagle z jej własnych oczu wygasł cały gniew i nienawiść którymi do tej pory wręcz kipiała. Co ona właściwie wyprawiała? Komu chciała coś udowadniać? Sobie? Rodzinie? Oni od zawsze ją kochali bezwarunkowo. Z kapryśną maddarą, bez niej, bez względu na pochodzenie i więzy krwi. Czy warto było to zaprzepaścić? Zaryzykować ich bezpieczeństwem gdyby Plaga próbowała się mścić za ubicie ich uzdrowiciela? Wątpiła w to, by zrobili to z innego powodu niż zwykły pretekst. A jednak nawet takiego ryzyka nie chciała podejmować.
Wyszarpała swoje łapy z jego uścisku, jeżeli musiała. Twór magiczny z trzaskiem ognia rozpłynął się w powietrzu.
– Nie jesteś tego wart. – Powiedziała spokojnie, zupełnie innym głosem niż ten którym przemawiała do tej pory. – Od mojej maddary znacznie bardziej skrzywdzi cię smutna, bezbarwna i pozbawiona sensu egzystencja. Ty i tak od dawna jesteś martwy. – A dla niej umarł przed chwilą. Wyprostowała się i cofnęła o kilka kroków.
– Ja mam dla kogo żyć. – Przez myśl przeszły jej obrazy najbliższych.
Spojrzała na niego z uniesioną brodą. Rozłożyła skrzydła, i o ile nie zatrzymał jej siłą, pozostała głucha na jego jakiekolwiek odpowiedzi by odbić się od ziemi i odlecieć w kierunku terenów Wody. Do obozu. Do domu.