OSTATNI POST Z POPRZEDNIEJ STRONY:
– Szyja i pachwiny to już w zasadzie podbrzusze. – burknął, zniechęcony faktem że Przywódczyni Ziemi ma jednak rację. Nauczycielka musiała go sprawdzić, w końcu po to między innymi przybyła tutaj z nim a nie pozostawiła syna żeby uczył się walki fizycznej sam sobie.Kiwnął łbem słysząc reprymendę. Po księżycach łażenia po grotach gwałtowny, zrywny wysiłek mięśni związany z walką faktycznie mógł mu wychodzić dość sztywno. Będzie musiał nad tym popracować. Tym bardziej, że to jest wyłącznie kwestia wyrobienia nawyków. Trochę regularnych ćwiczeń i nie powinien mieć z tym problemów.
Chwila na złapanie oddechu gdy Szabla wbijała gałęzie w ziemię i powrót do własnej praktyki. Trochę zmarszczył pysk widząc atak ogonem. Przecież takie coś widać na ładnych kilka uderzeń serca nim kończyna dosięgnie celu. Ale jeśli już dosięgnie… pokiwał łbem widząc smętne resztki drewna, które niemalże słyszalnie darły się z bólu po tak tragicznym złamaniu. Gdyby to była smocza kość, to odłamki podczas leczenia znajdowałby jeszcze po drugiej stronie ciała pacjenta. Znów też skupił się na „detalach” pokroju synchronizacji pomiędzy ruchem ogona a tylnych łap, sposobie w jaki smoczyca wykonała obrót, metodzie utrzymywania łba w przestrzeni w jednym miejscu poprzez wyginanie szyi wraz z ciałem, by móc niemal do końca celować w punkt… doskonale.
Poczekał aż matka zrobi mu miejsce i wziął się za swój cel. Podał ogon na lewo i wyciągnął się nieco na przednich łapach, przesuwając prawą nieznacznie wprzód. Gwałtownie szarpnął ogonem w prawo, wyskakując zaraz w bok tylnymi odnóżami i usztywniając ogon, gdy tylko się wyprostował. Przednia lewa łapa cofała się nieco a prawa pozostawała w miejscu, posyłając kobaltowy ogon po półkolu wprost na gałąź. Starał się ciągle przeciągać go w prawo, by jego prędkość przyrastała z każdą chwilą, ciągle pilnując by nie stracił sztywności. Lustrzany skręt szyi pozwalał kontrolować uderzenie, by cios został zadany blisko końca kończyny celem uzyskania jak największej siły. Gdyby cel był masywniejszy tu przy tej twardości uderzenie poczułby aż u podstawy ogona, teraz jednak skończyło się na satysfakcjonującym trzaśnięciu drewna. Jak ciekawie musiałoby to brzmieć przy smoczym ciele: plaśnięcie zlane z chrzęstem łusek a chwilę później mokre, soczyste chrupnięcie gdy powstaje paskudne złamanie wewnętrzne. Marzenia na bok: na koniec obecnego ciosu miło byłoby nie dostać własnym świdrem po żebrach, więc Kobalt pociągnął ogon w dół i w lewo jednocześnie pozwalając mu odzyskać elastyczność, by wytracił energię na zakręcenie jakiejś skomplikowanej krzywej w przestrzeni. Gdyby przeciwnik wciąż stał za nim stanowić by to mogło przy okazji coś w rodzaju zasłony, bo w tej chwili łatwo było dostać w pysk przez „chaotyczne” ruchy fioletowej końcówki.
No dobrze, teraz wkłucie. Młody machnął kilkukrotnie ogonem po własnych bokach by choć trochę porozciągać mięśnie i ścięgna po poprzednim uderzeniu. Chyba aż go poniosło z wkładaniem w to siły, ale z drugiej strony nie miał jej zbyt wiele, co utrudniało ocenę. Kolejna rzecz, w której trzeba się wyćwiczyć i nabrać wprawy. Przekrzywił na chwilę łeb i wyobraził sobie ruch ciała, jaki na jego wyczucie powinien dać efekt wkłucia. Mięśnie odruchowo drgały wtórując wyobrażeniom. Dobrze, tak chyba będzie właściwie. Wyskoczył w kierunku pnia. Dla urozmaicenia zdecydował się na zmyłkę w postaci ciosu pod skosem w dół lewą przednią łapą. Ta jednak zeszła ostrym ruchem wprost ku ziemi. Gdyby pniak był smokiem i właśnie zasłonił się by zablokować cios, miałby świetnie odsłonięty swój prawy bok na świder, który ze względu na kaprysy rzeczywistości rozróżniającej smoki od pniaków skończył wbity w kawał drewna. Jak to się stało? Otóż Kobalt ponownie puścił tylne łapy wprzód, tym razem jednak mocniej, odwracając się prawie całkowicie tyłem do wyimaginowanego przeciwnika. Dla równowagi (oraz możliwości szybkiego wyskoczenia w przód w roli uniku) przednie łapy prześlizgnął po ziemi w bok w prawą stronę. Ogon tym razem leciał napięty lecz nieusztywniony a niemal całą siłę niebieskołuski włożył w finalne szarpnięcie, by posłać pofalowany grot pod możliwie ostrym kątem w pień. Wyjęcie go wymagało dwóch mocnych szarpnięć torsem, co musiało wyglądać co najmniej komicznie z punktu widzenia Szabli. Oby nie wpadła, że jest to świetny pomysł na przypięcie syna do drzewa i nie przesłała tego genialnego pomysłu Słonku. Staruszek jeszcze kiedyś zaniepokoiłby się o ten jeden raz za dużo i postanowił przybić syna za świder do drzewa dla jego własnego bezpieczeństwa.
Ostatnie zadanie wywołało westchnięcie. – To będzie żałosny spektakl, z tym zianiem. – Stanął bokiem do matki na szerzej rozstawionych łapach i nabrał głęboko powietrza. Nie, żeby wcześniej nie próbował uczynić to własnym sumptem. Próbował. Wychodziło tragicznie. Skupił się na wyczuciu z tyłu podniebienia tych dwóch gruczołów, które odpowiadały za wytwarzanie mroźnej substancji. Wyłapywał jak pobudzić ich pracę, usiłując już lekko pracować okolicznymi mięśniami których świadome ruszenie wymagało nieco uwagi. Zaczął czuć nacisk w tkance, gdy ciekły lód zbierał się w środku a w tym czasie obmyślał, jak należy efektywnie tym ziać. Wyobraził sobie, jak nieudacznie wyszłoby cokolwiek, gdyby połowa skończyła w jego nozdrzach. Pewnie i nimi dałoby się strzelić zimną strugą, lecz chyba jednak pysk był właściwszą drogą.
Czyli zablokować kanały nosowe. Jest. Jęzor nie będzie się przecież bezmyślnie plątał po paszczy, trzeba go usztywnić, spłaszczyć na ile się da i spróbujemy z jego pomocą pokierować zianiem. W końcu wysunięcie wprzód żuchwy i kontrolowanie szerokości strugi poziomem rozchylenia paszczy. I… to chyba tyle? Reszta pozostaje praktyką.
Ścisnął mięśnie podbrzusza by uwolnić początkowy strumień powietrza i zmusił te tajemne mięśnie wokół gruczołów lodowych do współpracy. Gdy poczuł pierwsze uderzenie chłodu na jęzorze zdał sobie sprawę, co mu uciekło. Jak ty niby chciałeś, głupcze nieszczęsny, ziać bez osłonięcia paszczy przed własną bronią? Ale jednak zianie dało się opanować przed magią, więc to powinno było zajść intuicyjnie. Dopiero po chwili dotarło do niego (bowiem ziać nie przerywał), że faktycznie maddara w jakimś podświadomym smoczym odruchu zapewniła mu bezpieczeństwo a chłód w paszczy nie przekroczył poziomu niewielkiego chłodu. Khem… otoczenie na zewnątrz również nie, ponieważ nim Kobalt doszedł do ładu z kontrolowaniem wydobywającego mu się z pyska strumienia, musiał zaprzestać celem nabrania powietrza. Inaczej płuca wystrzeliłyby mu jak te dwa suche rodzynki- owoce którymi poczęstował go Smok. Ale jednak, ta próba była już bardziej udana niż dotychczasowe. Może efekt presji wywieranej przez stojącą obok smoczycę?
Przełknął parę razy ślinę i złapał ponownie głębszy wdech. Wiedział już, jak ruszyć całą tą biologiczną układanką, więc pozostało opanować kontrolowanie paszczy i języka. Ponownie zaczął ziać i tym razem po kilku uderzeniach serca spędzonych na kombinowaniu udało mu się uformować wreszcie rozsądny, skoncentrowany strumień. Rdzeń był gęsty i leciał pod wyższym ciśnieniem, natomiast otulina białego obłoczku po bokach wskazywała, że Kobalt jednak nie ma siły pozwalającej na pozbycie się tych strat w oddechu, które uciekały na boki. Ale- to już jednak było coś. Zdążył jeszcze unieść pysk do góry i zamknąć paszczę z pełnym usatysfakcjonowania kłapnięciem, nim z płuc uciekły ostatnie resztki powietrza.
– Dzięki, mamo. To chyba koniec tego, o ile nie masz w planach mnie pobić, hm? – Złote ślepia błysnęły rozbawieniem. W Szabli było coś takiego, co nawet z Kobalta wyciągało jego zwyczajową pożalcie się bogowie powagę.