OSTATNI POST Z POPRZEDNIEJ STRONY:
Vess skinęła głową. Chętnie pozna sztuczki. Chodźby po to, by być w czymś inna od Mahvran. Nawet jako pisklę czarna była świadoma, że cztery łapy dają zupełnie inne możliwości od dwóch i miała zamiar w to iść. Słuchała więc uważnie swojej matki i swojej piastunki.Podstawa – dobrze. Od podstaw się zaczyna. Od przebierania łapek zaczyna się zemsta, której pisklę nie znało, ale którą nosiło już w sercu.
Ugięła lekko łapy, by stać na nich luźno, ogon podniosła na wysokość zadu. Kolczasty zabujał się nieco, po czym zamarł nieruchomo. Nie stać jej było na takie gesty przy tak dużej masie ciała. Vess przyjrzała się matce. Zgięła szyję, układając ją niczym surfujący po niebie żuraw. Płyty na grzbiecie jej szyi uniosły się mimowolnie, okazując się w pełnej krasie. Cokolwiek chciałoby wspiąć się po jej karku, musiało się liczyć z kolcami i innymi umocnieniami. Skrzydła poprawiła, by jej nie przeszkadzały. Szczerze mówiąc, w tej chwili bardzo przypominały jej Mahvran. Długie, błoniaste... bez cienia futra, jakie miała mama.
Zrezygnowała z pozycji, usiadła i gwałtownie (jak na siebie) wstała, wypychając się z tylnych łapek. Stanęła prosto, uginając łapki do amortyzacji by stanąć sprężyście, skrzydła miała wciąż przy bokach i tylko głowę i ogon skorygowała. Teraz była pewniejsza, że przyjdzie jej to naturalnie, o ile będzie o tym myśleć.
Przyjrzała się mapie, którą pokazała jej mama, po czym rozejrzała się po okolicy. Odnalazła najbliższe punkty orientacyjne i miała już pewność, że da radę odnaleźć drogę. Widziała nawet niejasno jeziorko pomiędzy drzewami. Niemniej większość trasy dostrzeże dopiero po drodze.
Ruszyła z galopu, by wykonać pierwsze zadanie. Poruszała się taktem, w którym tylne łapy wypychały ją do przodu, a przednie zamortyzowały upadek. Układała je kolejno najpierw prawa tylna, potem lewa tylna, a następnie przednie tak samo. Układała je bardzo blisko siebie, by wybicia były jak najdłuższe, a susy najbardziej sprężyste. Jej ogon balansował w górę i w dół, głowa poruszała się rytmicznie by obraz nie trząsł się przed jej ciałem.
Gdy zobaczyła jak skała raptownie się zbliża, gwałtownie zaparła się przednimi łapami. Dołączyła do nich tylne, układając je pomiędzy przednimi. Głowę cofnęła, eksponując pierś, a jej ogon wygiął się. Skrzydła rozłożyła i uderzyła odruchowo powietrze. Kiedy pęd został wytracony, samiczka wybiła się z tylnych łapek spokojnie. Przeszła do truchtu. Bardziej jej odpowiadał.
Jej prawa przednia i lewa tylna łapa poruszały się synchronicznie razem z lewą przednią i prawą tylną. Wybijały ją leniwie i niosły do przodu. Krok był długi, więc płynęła w powietrzu, wkładając minimum wysiłku w bieg. Od razu wykręciła ogon w lewo, gdzie też spojrzała, i przechyliła lekko ciało, skrzydła asystowały jej bokom. Oddychała przyspieszonym oddechem.
Gdy jej łapy powiodły ją w lewo, zaczęła prostować szyję i głowę, pozwalając ogonowi podążać wytyczonym przez ciało szlakiem, aż sam się nie wyprostował po dziewięćdziesięciostopniowym skręcie. Dotarła do rozsianych luźno drzew, które wymagały slalomu, by przezeń przebiec. Nie spieszyła się. Odbijała się sprężyście łapami, by nie wytracać pędu, a ciało samo ją niosło. Korygowała ułożenie głowy i ogona, bujała nim w górę i w dół podczas synchronicznych kroków łap. Wyginał się w lewo lub w prawo, czasem tylko nieznacznie, czasem zupełnie w miarę możliwości, pochylając tym samym ciało, by uniknąć zderzenia z wąsko osadzonymi krzewami.
Wyprostowała się i ustabilizowała bieg, po czym wypatrzyła kłodę, która miała stać się dla niej wyzwaniem. Stoicka Vess odebrała to jako przeszkodę, ale niewartą większej uwagi. Czuła się pewnie, władając swoim ciałem. Przyspieszyła lekko, ale nie przeszła w galop. Zbliżyła się do kłody, przerwała krok w pół by zrównać tylne łapy i kuląc przednie wybiła się mocno w górę, machając tym samym ogonem w dół. W szczytowym punkcie pochyliła głowę do przodu, wysunęła przednie łapy i zadarła uzbrojony ogon. Zamortyzowała upadek raczej niezręcznie, ale mocno i nie robiąc sobie krzywdy. Po prostu nie była nawykła do odrywania się od ziemi.
Skręciła w lewo i leniwym truchtem dotarła do Varnila. Spojrzała na niego, przyjęła pozycję, po czym wybiła się z tylnych łap, machając ogonem z góry do dołu, podkulając brodę do piersi, by nadać sobie jak największego impetu. Droga była prosta. Nie musiała podejmować wyzwania, ale... chciała by mama była dumna. To pragnienie dodawało jej sił, chociaż z każdym ruchem czuła się coraz bardziej zmęczona. Nie poprzestawała jednak. Biegła z całych sił, pomrukując cicho z nerwów. Nie przestała biec nawet gdy minęła matkę. Dopiero wtedy zaczęła hamować, stanęła i wróciła stępem do Veir. Usiadła ciężko.