A: S: 1| W: 2| Z: 3| I: 2| P: 1| A: 1
U: MA,MO,Pł: 1| M,MP,W: 2| B,S,Skr,L,Śl,O,A: 3
Atuty: Zwinny; Oporny magik
Finezyjny Kolec pamiętał Bliźniacze Skały z czasów, kiedy był małym pisklęciem. Niedaleko stąd, u ich podnóża ojciec uczył go podstaw umiejętności. Pamiętał bardzo dobrze ciemną noc przespaną u boku dziadka i sylwetkę smoka w wejściu do jaskini. Chwyciła go za kark i przyniosła tu, w pochmurną noc. Wtedy w ciemności skakał po ścianach poznając czym jest adrenalina. Tu także nauczył się traktować życie poważnie. Ojciec był inny niż gdy się wykluł. Nie bał się blizn na jego pysku, ale chłód w jego głosie, chłód z imienia, którego nigdy nie rozumiał, rodził w nim bojaźń.
Przybył pod Samotną Sosnę i rozglądnął się dookoła. To było wyjątkowe miejsce... Czuł to. Nie wiedział, co działo się tu kilka księżyców temu, a co cztery sezony temu. Jakie przedziwne losy smocze widziało to sędziwe drzewo. Uniesienia zakochanych, narodziny życia, a potem jego odrzucenie.
On przyszedł się tu uczyć. Potrzebował spokojnego miejsca i ofiary. Konar sosny nadawał się na to jak nic. Szanował przyrodę, ale był pewien, że jeśli trochę ją poklepie nic się nie stanie. Nie zamierzał w końcu wyciągać pazurów ani zrywać kory.
Przybiegł tu, więc czuł się całkiem rozgrzany. Znów na rozstawionych łapach pozginał chwilę kolana. Rozciągnął się. Pokręcił głową, by rozruszać skostniałą szyję. W końcu znieruchomiał w odpowiedniej pozycji. Rozstawione na kilka szponów łapy, ugięte kolana, podniesiony ogon gotowy trzymać równowagę podczas skoku i spojrzenie wbite w drzewo – jego cel. Czuł się pewniej na nogach niż gdy pierwszy raz uczył się ataku. Był większy i masywniejszy. Chociaż nadal smukły, gotowy zostać tancerzem wśród wojowników.
Jego spojrzenie miało nie zdradzać jego zamiarów, choć właściwie nie dało się nie zdradzać zamiarów przed drzewem. Wyobraził sobie jednak, że ma do czynienia ze smokiem. Patrzy w jego pysk, a jedynie w głowie wyobraża sobie ogół jego ciała. Tak zrobił i teraz. W wyobraźni stał przed nim smok podobny mu wzrostowi, taki któremu dało się dosięgnąć nawet do pyska. Postanowił zaatakować najpierw jego prawy bok. Wciąż patrząc mu w oczy, ugiął mocniej kolana i zebrawszy siłę w mięśniach odbił się od ziemi w jego kierunku. Skok był delikatny, kontrolowany przez długi ogon. Uginając przednie łapy zamortyzował uderzenie przy lądowaniu. Znalazł się kilka szponów przed konarem. W swojej głowie widział każdy szczegół na pysku przeciwnika. Ułamek sekundy, który podczas walki może zdawać się wiecznością.
Gdy tylko dołączył tylne łapy natychmiast odbił się znowu. Jego kończyny wiedziały od początku, że celem ataku jest prawy bok smoka i prawa część konaru. Wylądował po prawej stronie drzewa. Chciał znaleźć się przy barku przeciwnika. Mieć na skok od siebie jego bok. Gdy tylne łapy znalazły się na ziemi, uniósł przednie. Prawa łapa powędrowała daleko do góry, by zamach był mocny i nabrał szybkości. Przejechał górną stroną łapy bo drzewie, by nie zedrzeć kory. W myślach miał przed sobą bok przecięty przez trzy przednie pazury. Głęboko aż do naczyń i być może żeber. Widział krew wylewającą się z boków, a sam w rzeczywistości tej i alternatywnej lądował na przednich łapach odwracając wzroku ku łbu przeciwnika, by znać jego ruchy.
Ale drzewo nie mogło go zaatakować. Dlatego po przyjęciu pozycji wyjściowej, z której broniłby się, gdyby mógł, podjął się kolejnego ataku.
Nie zastanawiał się długo nad kolejnym celem. Wiedział, że liczy się taktyka, ale i czas. Nie odrywał oczu od pyska przeciwnika. Nie mógł zdradzać swojej pozycji. Świdrowanie oczu przeciwnika było dobrym sposobem. Przypominał sobie swoją tajemniczą przygodę z młodą cienistą na granicy. Gdy patrzyli sobie w oczy, czuł się bezpieczniej.
Ugiął kolana i licząc na swoje ciało oraz zmysł czucia, odbił się od ziemi w drugą stronę ku tyłowi samca. Skok w bok miał zapewnić mu lądowanie tuż przy ogonie przeciwnika. Ogon zamachnął się trochę, by pomóc mu utrzymać równowagę. Wylądował z metr za sosną i dopiero, gdy obie jego łapy dotknęły ziemi, spojrzał na swój cel. Wysoka trawa zadrżała, a muchy odleciały. Finezyjny pochylił się. Wyglądał, jakby chciał się ukłonić. Ugiął przednie kolana jak najmocniej potrafił. Czubek pyska zawędrował ku piersi. Trwało to chwilę potem odrzucił głowę do góry, tak blisko ziemi, że jego granatowe rogi, które ostatnimi czasy urosły może nie do okazałych, ale dużych rozmiarów, zaryły o ziemię i zgarnęły trochę trawy. Podczas walki miały być jego tajną broń, z szybkością i precyzją przejechać po skórze przeciwnika i pozostawić po sobie głębokie szramy. W ogonie tak głębokie, że przy odpowiedniej sile groziłyby amputacją.
Nie przypatrywał się długo temu miejsce. Przeskoczył zwinnie nad miejscem, w który miał leżeć ogon. Wylądował po jego drugiej stronie, a potem dwoma susami przemierzył drogę do miejsca, w którym zaczął. Może niedokładnie tego miejsca. Chciał znaleźć się przed brzozą i przed pyskiem wyimaginowanego przeciwnika. Tym razem patrzył na niego na skos, bliżej lewego niż prawego barku.
Znów nie spuszczał wzroku z miejsca, w którym wyobraził sobie jego oczy. Ugiął kolana i znów skoczył. Bardzo delikatnie, by wylądować tuż przed nim. Ale nie był to zwód. Wylądowawszy patrzył w jego pysk, a gdy stanął na wszystkich łapach, podniósł przednie do góry spuszczając wzrok niżej. Na szyję przeciwnika. Prawa łapa powędrowała do góry. Zamachnęła się, by potem spuścić groźny cios na gardło. Chciał przejechać całkiem pionowo od jego gardła aż po dolną pierś. Płytki cios przy odrobinie szczęścia przerwałby na wskroś naczynia, a to było o wiele groźniejsze od pojedynczego, poziomego przerwania. Wyobraził sobie trzy szramy i lejącą się krew. Ale ten atak wykonał nieostrą częścią łapy. Co do sosny nie miał złych zamiarów. Gdy jego łapa oderwała się od kory zmuszona do lądowania, natychmiast podniósł wzrok na pysk przeciwnika. Wylądował na ugiętych łapach gotowy do uniku.
I stał tak chwilę oddychając głęboko. Jego wyobraźnia tak silna i barwna, przekonałaby do tego, że naprawdę walczy. Ale świat milczał. W końcu Finezyjny przysiadł i westchnął. Tyle treningu na jeden dzień wystarczy.
Rozejrzał się. Widział stąd Czarne Wzgórza i Jezioro. Wciąż zastanawiał się, co jest w tym miejscu takiego wyjątkowego. Położył się przy sośnie, by porozmyślać. Nie chciał jeszcze odchodzić. To miejsce było... Nie mógł tego opisać.
Licznik słów: 978