A: S: 1| W: 2| Z: 3| I: 2| P: 1| A: 1
U: MA,MO,Pł: 1| M,MP,W: 2| B,S,Skr,L,Śl,O,A: 3
Atuty: Zwinny; Oporny magik
Gdy patrzył na ojca owładnięty wciąż tą mocą, tym niezwykłym połączeniem, nie mógł rozpoznać w jego mimice dumy. Właściwie miał wrażenie że wciąż ma zamknięte oczy i patrzy jedynie na jakiś obraz w swojej głowie. Wyobrażenie to było jedynie szkicem, postacią bez wyrazu, nie mogącą czuć i okazywać dumy. A jeśli ojca tu nie było... Jeśli także był tworem jego wyobraźni urzeczywistnionym przez moc, energię, maddarę... Pokręcił głową, sam już nie wiedział w realu czy symbolicznie, w myślach. To byłoby okropne. A jednak, dopóki część jego umysłu była zajęta powstrzymywaniem agatu przy "życiu", nie mógł pozbyć się myśli, że wszystko wokoło stanowi jedynie iluzję. Przełknął nerwowo ślinę. Oczy miał przestraszone, jakby lazur schował się i stracił swój blask, zasłonięty cieniem niepokoju.
Zobaczył, jak łapa ojca przybliża się do agatu. Wstrzymał oddech, jakby ktoś miał zaraz wbić mu róg głęboko w serce. Wydawało mu się, nie, było tego pewien, że kiedy Chłód tknie kamień, on, Finezyjny, poczuje ten dotyk.
Ale tak się nie stało. Wypuścił powoli powietrze, ale oddech stał się pośpieszny i niespokojny. Tymczasem ojciec podniósł kamień i uśmiechnął się. Słowa przez niego wypowiadane wyrażały pochwałę. Finezyjny otworzył szeroko oczy, jakby ta wypowiedź do niego nie docierała. Wspomnienia także uszły jego uwadze. Słyszał głos ojca, mógł nawet powtórzyć pojedyncze wyrazy, ale nie miał zielonego pojęcia, jaki był sens tych zdań.
Dopiero ostatnie, polecenie dało mu do myślenia. Po pierwsze zrozumiał, że może unicestwić swój agat. Podtrzymywanie iluzji odebrało mu połowę energii. Teraz gdy miał stworzyć kolejną wizję, zrozumiał, że zerwanie więzi jest tak łatwe i tak kuszące. Jakby przerywał nić przez którą wypływa z niego moc życia. Jedna myśl, by to skończyć i agat rozpłynął się. Miejsce w umyśle, które zajmowało wyobrażenie oczyściło się zostawiając pustą przestrzeń, która bardzo powoli zaczęła zapełniać się innymi rzeczami. Wciąż oddychał ciężko. Żadne ćwiczenie nie dało mu tak w kość, jak to... Na dodatek rzecz, która wydawała się tak realna, zniknęła. Pozostało to, co prawdziwe, wyraźne. Finezyjny uśmiechnął się z ulgą. Jak mógł pomyśleć, że to, co widział już wcześniej było iluzją? Przecież ojciec był tak żywy, tak szczegółowy. Jego pysk wyrażał tyle uczuć.
Był jeszcze młody i niedoświadczony. Być może fakt, że tak wiele szczegółów potrafił odtworzyć, sprawił, że pierwszy raz okazał się zbyt oszałamiający. Nie potrafił jeszcze znaleźć spokoju i zrozumienia w sobie dla tej mocy. Wymagania zmusiły go do wielkich czynów w swoim umyśle, i musiał zawierzyć wszystko energii, która była chciwa na jego myśli.
Tymczasem wystarczył moment, by ją odepchnąć i zostawić świat takim, jaki był. Spojrzał na ojca poważnym wzrokiem. W oczach widać było wyczerpanie. Ale Finezyjnemu nie przeszło przez myśl, by poprosić o chwilę przerwy. By uciec od kolejnego zadania, które wyznaczył mu Chłód Życia. Próbowałby i do omdlenia, tak jak do omdlenia mógł biec, latać i skakać. Walczyć.
Przymknął ponownie oczy. Umysł powoli zapełniał się jego życiem. Żal było adeptowi, że znów musi zabrać mu przestrzeń. Ograniczyć go i uwięzić. Wyrównał z trudem oddech i odciął się na bodźce, które przez chwilę odpoczynku znów zaczęły do niego napływać. Nie czuł się zbyt dobrze. Kochał świat, który napływał do niego w dotyku, dźwięku, obrazie i smaku. A teraz musiał wejść w siebie, pozostać na spokojnym, bezbarwnym pustkowiu, w którym nic go nie rozpraszało. Tym razem dłużej zajął mu powrót do tego stanu beznamiętności. W końcu jednak poczuł wewnętrzną swobodę.
To rzeczywiście nie było łatwe zadanie. Zwłaszcza dla kogoś, kto nigdy nie interesował się takimi właściwościami. Uwielbiał prawdziwą magię, tę magię, którą prezentował świat. Znać jego właściwości, to byłby grzech. Musiał jednak spróbować, przypomnieć sobie cechy żywiołów. Wykorzystać widzianą magię do stworzenia kolejnej iluzji.
Zaczął od bańki. Woda była żywiołem mu najbliższym. Na terenach sojuszniczego stada było jej mnóstwo. Wszędzie słychać było jej szum. Zewsząd było widać jakąś cieńszą czy szerszą wstęgę. Była burzliwa lub spokojna. Bardziej krystaliczna i ciemniejsza. Pomyślał o strumieniach wypływających ze źródeł. Tam woda wybijała się spod ziemi nieskazitelna i czysta. Nie miała koloru. Była przezroczystą cieczą, szybko przytulającą sierść północnego smoka. Woda była przestronna. Raz zabójcza i wściekła, jak morze podczas sztormu, raz właśnie taka, niewinna i spokojna. Dzięki tej niewinności mógł ją teraz wykorzystać. Wyobraził więc sobie pasek wody niemożliwy w rzeczywistym świecie, przynajmniej tak mu się wydawało. Była niby pozbawiona koloru błonka. Poszerzył ją, uformował w elipsę, w bańkę pozbawioną granic lecz skończoną. W środku była pusta, lecz kto mógł to na razie wiedzieć. Powierzchnia choć gładka odbijała światło, a ponieważ to przyświecało tego ranka wyjątkowo mocno, miała się mienić na róż i błękit, a nawet jasną zieleń. Gdyby ją dotknąć załamałaby się i pękła. Finezyjny celowo nie zamierzał tego zmieniać. To nie miało być narzędzie zbrodni, mocne i nieprzerwane. Gdyby postanowił podnieść kolec bańka miała pęknąć, jak prawdziwa bańka, nie stawiać oporu, jak metal czy ogień. Miała pęknąć i rozprysnąć się, wsiąknąć w sierść lub spłynąć po łuskach. Mógłby nazwać to naukowym językiem, wytłumaczyć zmniejszonym napięciem powierzchniowym, ale był tylko smokiem nie rozróżniającym chmielu od topoli. Wiedział, że bańka ma temperaturę neutralną, której Chłód nie wyczuje i nie wydaje dźwięków. Przynajmniej nie takich, które pozbawiłyby iluzji realizmu.
A zatem bańka powstała. Wisiała w jego głowie, a on czuł się coraz bardziej oderwany od świata. Musiał teraz stworzyć płomień, który nie zgaśnie i który nie sprawi, że woda wyparuje.
Wypuścił głośno powietrze. Z ogniem nie miał tyle do czynienia. Nawet nie potrafił go wydobyć ze swojej gardzieli, jak niedawno się okazało. A jednak widział czasem ogień, jak płonął skwiercząc, jak zjadał drewno. Jak ginął, gdy małe iskry ginęły przykryte łapą. Jak nagły powiew wiatru potrafił ogień rozniecić a nie zgasić go.
Co było w środku bańki? Nic. Instynktownie postanowił wypełnić ją powietrzem. W tym powietrzu było wszystko, co pozwalało mu żyć, a także, o czym nie wiedział, gazy, które pozwolą żyć bańce, które uniosą ją w powietrzu, a także tlen, który pozwoli żyć płomieniowi. Zanim jednak zdecydował się umieścić w środku płomyk stworzył pod warstwą wody równie niewidzialną błonę, tak mocną, że nie pozwoliłaby płomieniom dotknąć żywiołu go okalającego. Nie przepuszczała ani materii ani ciepła.
Była zatem dwuwarstwowa bańka i powietrze, które miało ożywić płomień. A zatem wyobraził sobie język ognia mieszczący się w granicach wyznaczonych przez bańkę. Gorący, pomarańczowo-czerwony, parzący ciało, zapalający trawę i zamieniający wszystko w popiół. Ale w jego bańce był bezpieczny, zjadał powietrze, które będzie musiał mu dostarczać swoim wyobrażeniem.
Cała bańka była wielkości dwóch pięści. Natomiast płomyk nie większy od ćwierci bańki. Umiejscowiony w samym środku.
Miał to. W swojej głowie. Jego serce biło mocno, krew płynęła miarowym rytmem. Ta moc dawała mu możliwość urzeczywistnienia bańki. A zatem pozwolił jej zawładnąć nim i stworzyć iluzję, która zawisła na wysokości jego pyska. Tak by wisiała na linii jego wzroku, gdy podniesie powieki. Otworzył oczy powoli, zmęczony jak nigdy wcześniej. Połączenie sprawiło, że znów wszystko zdawało się wyobrażeniem. Na dodatek musiał wymieniać powietrze w bańce, wyobrażenie modyfikowało się, choć nikt inny miał tego nie dostrzegać. Tylko tak płomień mógł żyć, a bańka nie znikać.
Być może magia słuchała się Finezyjnego, ale on coraz bardziej jej nienawidził.
Licznik słów: 1157