OSTATNI POST Z POPRZEDNIEJ STRONY:
Zazwyczaj unikał lasów, leczy tym razem przyszedł tutaj w konkretnym, bardzo ważnym celu. Teren niezbyt wymagający, wręcz idealnie nadawał się do przeprowadzenia nauki skradania. Jak obiecał Oddechowi Pustyni, będzie doskonalił tą umiejętność. Nie rzucał słów na wiatr.A jak już mowa o wietrze… Wyczuł woń dziczyzny. Stwierdził, że to będzie idealny cel jego szkolenia. Najpierw ją wyśledził. Okazało się, że nieopodal przebywało właśnie sześć dzików. Na widok smoka na pewno by uciekły, więc nie obawiał się do nich podkraść. Najpierw ustawił się przodem do wiatru, przez to musiał obejść je w dużej odległości, żeby go nie zauważyły. Szedł powoli, na mocno ugiętych łapach. Skrzydła trzymał blisko ciała, a ogonem uniesionym nad ziemią pomagał sobie w utrzymaniu równowagi. Delikatnie stawiał łapy na ziemi. Unikał takich miejsc na których leżały liście, albo kruche gałązki drzew. Nie chciał, wywoływać hałasu. Oddech spowolnił. Wszystkie ruchy upłynnił. Nie tracił dzików z oczu, a kiedy jeden z nich podniósł głowę i spojrzał w jego kierunku, położył się na ziemi i zamarł w bezruchu. Wpatrywał się w dzika, a ten chyba jednak nie zauważył zbliżającego się niebezpieczeństwa, bowiem opuścił łeb i wrócił do konsumpcji korzonków.
Błękitnołuski nie liczył na zbyt bliskie podejście do ofiary, bo nie stosował żadnego kamuflażu. Zatem nie mógł zostać długo niezauważony. Jednak udało mu się podejść do gromady całkiem blisko. Odległość dwóch ogonów pozwoliłaby mu już przypuścić atak. Ale młody smok nie miał zamiaru robić krzywdy nikomu. Postanowił spróbować podejść jeszcze bliżej. Obserwował ustawienie dzików i schował się za drzewem. Cierpliwie czekał, aż dziki delikatnie się obrócą i zaczną iść w drugą stronę, jakby się od niego oddalając. Minęło sporo czasu, ale smok się nie zniechęcał. Nagroda mogła być wielka.
Nareszcie! Dziki kolejno odwróciły się od niego i zaczęły wolno odchodzić. To był doskonały moment!
Błękitnołuski obszedł drzewo miękko stawiając łapy na ściółce. Skrzywił się, kiedy pod jedną z łap zaskrzypiał miażdżony liść. Na chwilę zamarł w bezruchu, ale dziki nie zareagowały, więc ruszył dalej. Starał się podkradać do nich tak, żeby pomiędzy nim, a zwierzyną było drzewo, które zasłaniało go.
I takim oto sposobem dotarł do dziczyzny bliżej jak na pół ogona. Wychylił się zza drzewa i pacnął łapą jednego z młodych dzików po udzie. Ten podskoczył zaskoczony i zapiszczał jakby został zraniony. Lśniący Kolec cofnął się na wszelki wypadek, ale nic się mu złego nie stało. Gromada dzików uciekła w zagajnik łamiąc krzaki i pędząc jak oszalałe.
Błękitnołuski oblizał nos i odwrócił się podążając tym razem w stronę polany. Na niej dostrzegł dziwne ptaszysko, które już kiedyś widział, ale nie znał jego nazwy. Głód, który coraz mocniej mu doskwierał, spowodował, że miał wielką ochotę go upolować. Ale nie mógł. Nie dla treningu. Poza tym nawet nie potrafił zabijać.
Zaczął się zbliżać do ptaka, ale tym razem podłoże było prostsze do podkradania. Nie leżały na nim gałęzie, ani liście. Jedynie na co musiał zwracać uwagę, to kamyki, którymi usiane było pole. Kontrolował podłoże przed sobą zapamiętując gdzie leżą , żeby nie zahaczyć o nie tylnymi łapami. Zad i przód ciała utrzymywał nisko nad ziemią, żeby kontrolować płynność ruchów i nie wystawiać ciała ponad trawę. Dla obserwatora był tylko niebieską plamą na morzu pożółkłej trawy. Wiatr tutaj szalał targając trawą na lewo i prawo, ale nie miał lepszego sposobu. Kiedy się wzmagał i przygniatał trawę do ziemi, Lśniący Kolec kładł się płasko, a skrzydła mocno przyciągał do boków. Czuł jak zielsko kładzie się na nim okrywając go niczym kołderka. Stwierdził jednak, że czapla nie dostrzegała go, bowiem była zajęta wyskubywaniem czegoś spod skrzydła. Zupełnie jakby go tutaj nie było. To dobry znak.
Lśniący Kolec powoli przesuwał się do ptaka, wciąż pamiętając o kamieniach, które musiał omijać stawiając łapy i o wietrze, którego musiał nasłuchiwać, żeby w porę przylgnąć do ziemi.
Wtem nagle wyprostował się i zamachnął skrzydłami tuż przed dziobem ptaszyska płosząc go i zmuszając do nagłej ucieczki. Smok jeszcze zaryczał dla zabawy, aż nieopodal reszta czapli, czyli około jedenaście sztuk musiało poderwać się do lotu. Lśniący był zaskoczony, że ich nie zauważył, a co jeszcze dziwniejsze: że tamte czaple też go nie widziały. To dobry znak, bo najwidoczniej nie popełnił żadnego błędu.
Odczekał jeszcze chwilę rozglądając się dookoła. Czas wrócić do domu. Podniósł się z siadu i wziął krótki rozbieg, a następnie odbił się od ziemi i zamachał mocno skrzydłami. Kiedy nabrał dostatecznej wysokości, przekręcił się na skrzydło i skierował swój lot w stronę stadnych terytoriów.


















