A: S: 1| W: 2| Z: 3| I: 2| P: 1| A: 1
U: MA,MO,Pł: 1| M,MP,W: 2| B,S,Skr,L,Śl,O,A: 3
Atuty: Zwinny; Oporny magik
Wojownicy idą drogą bólu, by osiągnąć perfekcję powtórzył słowa ojca jeszcze zanim zaczął robić przysiady, a potem odnawiał je na okrągło. Czasem szeptem, który głuchnął w świstach, częściej w samej głowie, która powoli zapełniała się ich sensem. Miał ich już nigdy nie zapomnieć. Był fasolką delikatną i chudą jak strąk. Niedługo miał odkryć w sobie przekleństwo, które on w swojej lekkomyślności uzna za szczęście. Tylko jeden smok mógł go nauczyć braku rozsądku, i był nim dziadek. Kaszmirowy Dotyk, jedyny taki w rodzinie, uchowany w wolności ruchów i umysłu. Skąd on to wziął? I ten malec odziedziczył to z pewnością, ale teraz gdy poznał ojca, przesądzona została ich relacja. Nigdy nie okazać bólu i zmęczenia – tak będzie myślał. – Nie przed ojcem. Teraz nie dotykała go ta zmora, teraz nie wiedział, co to znaczy prawdziwy ból i zmęczenia. Popisywał się, jak babcia, gdy całemu światu oznajmiała, że jest córką przywódcy. Ale chwalipiętą nie był, na szczęście. Powoli, bez świadomości otoczenia rodziła się w nim granica między lekkością dziadka a pojmowaną szeroko siłą ojca. Miał być poetą i wojownikiem. Było w tym coś tyrtejskiego.
Skupił się na szkoleniu. Uczył się skoku, a czuł się, jakby odbywał trening walki, nie na poziomie pisklęcym, nawet nie na poziomie kadeckim. Nauka biegu ze Skamieniałą była tylko zabawą, nawet nie spostrzegł, do czego zmierza. Teraz stanął przed prawdziwym zadaniem. Czy jakiś pisklak odbył kiedyś taką naukę? W blasku gwiazd, a jednak w cieniu nocy. Przy obecności Bliźniaczych Skał, które zdawały się groźnymi olbrzymami. Z bólem w mięśniach łydek i ze wściekłą wręcz determinacją w oczach. A jednak czerpał z tego największą radość. I ani razu nie skrzywił się z niezadowolenia. Z bólu tak, z bólu mógł nawet jęczeć. Ale kochał to. Coraz bardziej. Każdy przysiad sprawiał, że świat ukazywał mu się w większym stopniu. Jakby pompował koło swoich doświadczeń. Być może mogło pęknąć bez nadania mu rozciągłości. Ale mały na to nie zważał.
Musiał jednak poczuć odrobinę ulgi, gdy Chłód pozwolił mu zaprzestać. Nie bał się jednak wykonać dalszych zadań. Odrzucił monotonność i zrobił kółko naokoło ojca. Łapy bolały, a jakże. Ale hormony, hormony wylały się całym swoim asortymentem. Nie wiedział, co to, może nawet Figlarka nigdy się nie dowie, że zjadały go czułe endorfiny. Może i lepiej. Wierzyć będą, że to magia. Prawdziwa magia. Bo maddara była naturalną rzeczą, w którą wierzyli wszyscy. W magii zaś wiarę pokładają nieliczni.
Mięśnie doznały rozluźnienia i Fasolka mógł stanął przed Skałami, aby je zdobyć. Niby alpinista, niby zdobywca gór. Znalazł kamień, na który mógł bezpiecznie skoczyć. Trudno powiedzieć, jaki mechanizm pozwolił mu na taki osąd. Jednak wiedział to, instynktownie. Tak samo instynktownie zdawał się znać kroki tej choreografii, czuł, że wcale nie musi słuchać instrukcji. Kucnął napinając mięśnie tylnych łap. Zabolało. Mlasnął jęzorem i odbił się siłą swojego ciała wysoko. Wyciągnął przednie łapy, by dostać się na szczyt. Wylądował cudem, bo zapomniał o skrzydłach. Poczuł, jak go znoszą. Stanąwszy usłyszał jak serce wali mu ciężko, i to nie ze zmęczenia. Był bliski lotu, tak to była jego imitacja. Był tym zachwycony i gotowy natychmiast rozłożyć skrzydła, by spróbować wznieść się do księżyca, jak tata, jak ptaki. Prawie nie zapomniał o obecności rodzica, jak wtedy gdy zniknęli Dyskretny i Skamieniała. Gdyby nie obraz Chłodu w kącie oka, na niczym więcej by mu nie zależało.
Opamiętał się jednak. Przycisnął skrzydła do ciała i powtórzył skok z precyzją, o której mówił Chłód. Wciąż powtarzał te słowa. Przez ból do perfekcji. Było coś w tym pierwszym niedoskonałym skoku z bólu, skrzydła zakuły. Musiał uczyć się na błędach. Dlatego odbiwszy się od kamienia, zaczął sterować ogonem. To pozwoliło mu skierować się na kolejny kamień, który znajdował się pół ogona na bok, a kilkanaście szponów wyżej od poprzedniego. Wyciągnął przednie łapy, którymi zamortyzował lądowanie, a następnie dołączył tylne. A potem skakał dalej. Wynajdywał kamienie na różnych wysokościach i piął się wyżej lub niżej. Z dołu ciężko było mu wyznaczyć trasę. Powstała ze skoku na skok i była zawiła. Mimo to po chwili znalazł się dość wysoko. Nie przestawał jednak. Nie bał się wysokości, inaczej przecież nie byłby prawdziwym smokiem północnym, i niepotrzebne byłyby mu te pierzaste skrzydła. Znów decydujący głos należał do nauczyciela.
Licznik słów: 690