A: S: 4| W: 2| Z: 5| I: 1| P: 1| A: 1
U: B,Pł,MA,L,S,M,W,Kz,Skr,MO,MP: 1| A,O,Śl: 2
Atuty: Szczęściarz, Oporny magik, Twardy jak diament
Młoda samiczka właśnie szykowała się na swe kolejne polowanie z nadzieją, iż ów dzień okaże się dla niej szczęśliwszy od poprzedniego. Nie było łatwo, lasy zapełniały wygłodniałe drapieżniki, zwłaszcza małe, uparte chochliki, od których dziwnym trafem Słoneczko nie mogła się uwolnić. Nie chciała walczyć, przynajmniej do czasu, aż naprawdę nie skupi się na szkoleniu umiejętności walki. Mówiono, że była szybka, ale czy szybkość, sama bez odpowiednich umiejętności, mogła jej pomóc? Słoneczko nie była tego taka pewna. Ale chciała wierzyć, że kiedyś będzie na tyle umiejętna, aby nie musieć kłopotać innych smoków o swą pomoc.
Tak, czy siak opuszczając swe leże poczuła to dziwne, ale nie nieprzyjemne szczypnięcie cudzej many, jaźń wślizgującą się do jej umysłu. Dostrzegła oczyma wyobraźni nieznane sobie miejsce, otoczone wiekowymi, uśpionymi drzewami. Do tego uczuła prośbę o przybycie, głód...
Uśmiechnęła się pod różowawym noskiem i skierowała smukły pyszczek ku terenom, gdzie znajdowało się ich na tyle, aby smoki każdych nacji mogły tam się spotykać. Rozłożyła wąskie skrzydła, najlepsze do powietrznych akrobacji i zwrotności, nie były zbyt duże, a jedyne, co je wyróżniało na tle innych ras, było umaszczenie, niezwykły kształt lotek, ich nasycona barwa. Zatrzepotała nimi, by w następnej chwili odbić się długimi łapkami od ziemi i wzbić się w powietrze. Lot niezmiernie przysparzał jej wiele radości. Kochała latać równie mocno, co biegać. Szybkość ją upajała, w tych chwilach czuła się nieskrępowana i wolna od jakichkolwiek lęków zaćmiewających jej lękliwą duszę, ale za to niezłomną. Musiało nieco upłynąć czasu, nim jej jaskrawe, zielone ślepka wypatrzyły pierwsze formacje drzew Dzikiej Puszczy, rozległej, kryjącej w sobie wiele niespotykanych kryjówek, zacisznych kątów mogących zaspokoić chęć poznania nawet w najbardziej wymagających gadach. Wiedziała, że kazała na siebie długo czekać, przez co czuła wstyd, a pierwsze uszczypnięcia złośliwych szponów niepokoju zagłębiły się w jej sercu.
Odetchnęła głęboko, czując jak muska ją zimny wiatr, zniżyła lot, wypatrując wśród poszycia znajomych z wizji kształtów, a gdy tak się stało poddała swe ciało nie nieskomplikowanym akrobacjom, mającym na celu lawirowanie pomiędzy skręconymi, zrośniętymi konarami drzew. Brak listowia ułatwiał nieco sprawę, nie zasłaniał widoku, tylko te ogromne świerki iskrzyły się zamrożoną zielenią. Wylądowała miękko w białym puchu, znacznie zmarzniętym, tworzącym chrzęszczącą skorupę, kruszącą się pod naciskiem łap, nawet tak smukłej smoczycy, jaką była Słoneczko. Ale przecież nie można było nazwać ją kruszynką! Z każdym księżycem robiła się wyższa, ale i dłuższa, żółty ogon zwieńczony jaskrawymi piórami i kostnymi kolcami dorównywał długości jej ciała, a może nawet i je przewyższał, zwinny i skrętny niczym ten u rączych drzewnych gadów. Samiczka zyskiwała coraz bardziej wyważone kształty, dorastała, jedynie wejrzenie jej ślepi nie zatraciło nic ze swej pisklęcej wręcz niewinności, ale i wrodzonego ciepła, płynącego ku innym, niczym promienie Złotej Twarzy.
Rozejrzała się dookoła, unosząc odrobinkę spiczaste uszka, aż w końcu dostrzegła znajomą sylwetkę nieznajomego. Bo właśnie nim był, nieznajomym, którego, może gdyby zechciała i gdyby on zechciał, mogłaby nieco lepiej poznać. Zapewne, gdyby nie jej nieśmiałość, potrafiłaby znacznie skuteczniej zjednywać sobie kompanów do rozmów.
Ruszyła ku niemu miękkim krokiem, stawiając ostrożnie łapy na zdradliwym puchu, który ów mianem raczej nie mógł być już nazywany. Przystanęła ogon od samca, niby nie wiele, a następnie skłoniła delikatnie łebek w powitaniu, jednocześnie na jej gadzich wargach odmalował się ten ciepły, nieśmiały uśmiech.
– Witaj, Naznaczony – ciepły, delikatny sopran przeszył ciszę otulającą ów miejsce, ale także ich.
Wiedząc, czego od niej oczekiwał, śnieg, tak jak kilka księżyców temu, zamigotał koło łap samca, aby po chwili pojawił się tam jego posiłek, mogący zaspokoić nękający go glód. Cztery sarny, może i nic wymyślnego, ale czy w dobie głodu można było pozwolić sobie na grymaszenie?
– Wybacz, że musiałeś tak długo mnie oczekiwać – dodała przepraszająco, przekrzywiając odrobinę łebek na prawo.
Licznik słów: 607