A: S: 1| W: 2| Z: 3| I: 1| P: 2| A: 1
U: B,S,L,P,W,MA,MO: 1| MP: 2| A,O,Skr,Śl,Kż: 3
Atuty: Zwinny; Pamięć przodka
Przyszedł czas na kolejny trening w posługiwaniu się maddarą! Rozgwieżdzony raźnym krokiem przyszedł nad Zimne Jezioro, konkretnie – na plażę, by ćwiczyć. Tym razem przyszła kolej na magię ataku.
Adept usiadł na mokrym piasku, pyskiem do Jeziora. Pierwszym, co musiał zrobić, było oczyszczenie umysłu. Odetchnął głęboko kilka razy, przymykając oczy; czuł, jak ogarnia go spokój. Nie skupiał się teraz na niczym innym oprócz nauki i źródła maddary, złotych kwiatach wypełnionych tą mocą. Zagarnął z nich odpowiednią ilość, po czym przystąpił do dzieła. Pierwszy atak.
Zaczął od zwykłej kuli ognia, nie silił się na jakieś wymyślne formy treningu – na nie przyjdzie czas później. Kula owa miała średnicę około dwóch szponów. Tworzyły ją niewielkie, ale za to bardzo gorące, tańczące płomyczki o barwie jasnopomarańczowej, zmieniającej się w czerwień ku środkowi płomyczka. Kula była dodatkowo twarda, odporna na zamrażanie i inne ingerencje ze strony przeciwnika. Jej zadaniem było po prostu pojawienie się przed Adeptem i pomknięcie przed siebie. Gdyby miał jakiś cel, w który mógłby posyłać ataki, byłoby lepiej – teraz kula po prostu wpadnie do wód Jeziora. Ale dobre i to, jeśli tylko pomoże samczykowi w rozwoju swoich umiejętności.
Pora na kolejny atak. Rozgwieżdżony ponownie sięgnął do maddarowych kwiatów, by mieć z czego utkać obraz. Sama wyobraźnia tu, niestety, nie wystarczy.
Miał to być lodowy kolec – wykonany, oczywiście, z niesamowicie zimnego lodu. O stożkowatym kształcie i niezwykle ostrym zakończeniu. Posiadał jasnobłękitną barwę i skrzył się lekko w promieniach słońca. Jego zadaniem byłoby wbicie się w pierś przeciwnika, zadając mu spore obrażenia, gdyby przeciwnik istniał. Teraz niestety samczyk mógł posłać go jedynie w fale jeziora, co też uczynił. Posłał maddarę do swojego tworu, który zmaterializował się i poleciał do przodu. Ziemny patrzył spokojnie, jak lodowy kolec pochłaniają granatowe wody, po czym odciął dopływ mocy do niego i zabrał się za kolejny atak.
Teraz coś innego. Za pomocą swojej wyobraźni Kolec zobaczył w powietrzu nad wodą Jeziora okrąg wykonany ze stalowej linki. To nie wszystko – owa linka, nie dość, że diabelnie twarda i wytrzymała, to jeszcze z niesamowicie ostrym wewnętrznym brzegiem. Miała jasnoszarą, matową barwę, była nieco chropowata i chłodna w dotyku; miała średnicę około trzech szponów. Jej zadaniem było pojawienie się (prawdopodobnie u nasady łapy, gdyby był to smok) i błyskawiczne zaciśnięcie się, przecinając łuski, skórę, mięśnie, być może nawet sięgając do kości, nawet odcinając łapę, jak dobrze pójdzie. Rozgwieżdżony tchnął w ów obraz maddarę i patrzył z zaciekawieniem, jak się pojawia. Owszem, pojawiła się i zacisnęła do dwóch łusek średnicy, ale nic poza tym. Fioletowofutry zneutralizował twór i zabrał się do wymyślania kolejnego ataku.
Wyobraził sobie kolejną kulę, ale tym razem wykonaną z przeciwieństwa ognia – wody. Kula owa miała około siedem szponów średnicy, była więc duża. Woda tworząca ją miała głęboką, granatową barwę, wciąż lekko przezroczystą. Była niesamowicie zimna, zimniejsza niż lód i tylko maddara sprawiała, że nie zamarzała. Atak ten miał pomknąć szybko ku pyskowi przeciwnika, po czym na nim rozbić, odmrażając jak największy obszar. Adept tchnął w niego maddarę, by pojawił się. Zrobił to, a Rozgwieżdżony patrzył, jak pędzi do przodu i spada, chowając się w falach Zimnego Jeziora. Westchnął i zneutralizował twór, biorąc się za kolejny atak.
Wyobraził sobie kolec, ponownie, ale nie taki sam. Ten był wykonany z twardej skały o szaro-brązowej barwie, połyskującej matowo w lekkim świetle. Cały szpikulec był niby twardy i odporny na rozkruszenia, ale sam jego czubek to inna historia. Czubek ten bowiem był kruchy, po uderzeniu w skórę przeciwnika miał się złamać, i wypuścić na zewnątrz żrący, jadowicie zielony kwas, który poparzy jak najbardziej drugiego smoka. Kolec przesłał maddarę do swojego obrazu i patrzył, jak kamienny atak mknie do przodu i znika w falach Jeziora. Samiec odetchnął i ponownie sięgnął po maddarę.
Tym razem było to coś nowego – zawieszona w powietrzu siatka o w miarę dużych oczkach, wykonana z dosyć cienkich, stalowych szaro-błękitnych nitek. Cała ona była w kształcie kwadratu i boku mniej-więcej trzech ogonów. Ale to nie wszystko. Owa siatka posiadała po spodniej stronie ostre, zakrzywione haczyki, a na dodatek po całej jej powierzchni pełzały piekielnie gorące, jasnopomarańczowe płomyczki. Sama stal rozgrzana była do niesamowicie wysokiej temperatury.
Atak ten miał zmaterializować się na grzbiecie i kawałku skrzydeł przeciwnika, parząc go dotkliwie, szarpnąć do góry, wyrywając haczyki do góry, zadając dodatkowe obrażenia, po czym opaść z powrotem na poparzone ciało. Rozgwieżdżony tchnął w całą tą wyobrażoną scenkę maddarę i patrzył, jak stalowo-ognista siatka pojawia się nad wodą, po czym wpada do niej, stygnąc, a płomienie gasną.
Adept czuł, że jego maddara jest na wyczerpaniu, toteż uznał, że już wystarczy ćwiczeń. Wstał, po czym ruszył powoli w drogę powrotną do obozu.
Licznik słów: 762