A: S: 2| W: 2| Z: 1| I: 1| P: 1| A: 2
U: Kż,Skr: 1| A,O,M,B,L,Pł,S,Śl,MP: 2| W: 3
Atuty: Szczęściarz, Oporny Magik
Nigdy nie zerwał się tak szybko na czyjś sygnał.
Khenia była w niebezpieczeństwie. Tyle wystarczyło.
Z każdym mocarnym uderzeniem skrzydeł umysł molocha tonął w kolejnych falach sprzecznych myśli, emocji i odcieni złości. Na przemian zaciskana i rozluźniana szczęka ostatkiem silnej woli zostawała zamknięta, gdy spotkali się nad obozem Ognia i polecieli ku Czarnym Wzgórzom, gotowi na każdą możliwość. Z początku wypruł do przodu forsowną pracą przerośniętych muskułów, ale szybko opamiętał się, gdy młody uzdrowiciel nie nadążył z jego szaleńczym tempem. Nie dorównywał wojownikowi siłą, fizyczną sprawnością.
Pogoń go, niech leci szybciej!
Pysk potwora uchyla się, walczy z naporem powietrza, struny głosowe naprężają się w kształt niewypowiedzianych słów.
Nie, przecież niesie magią preparaty i zioła.
Khenia umiera!
Umrze jeżeli wyprowadzisz go z równowagi.
Wykrwawi się zanim tam dolecicie!
Może. Ale będzie tak na pewno, jeżeli przez ciebie zgubi wszystkie medykamenty i trzeba będzie się wracać.
Lśniąca kłami paszcza zamknęła się, samiec głośno przełknął ślinę, zgrzytając zębami. Znowu bezsilność. Każdy powód by nienawidzić świat był dobry.
Był wściekły. Grunt był pierwszym, co spotkało się jego wściekłość.
Zdążył tylko zalśnić na chwilę w promieniach słońca, zanim rozpędzony pocisk jego cielska grzmotnął o ziemię. Od razu rzucił się w kierunku Brutalnej, podczas gdy bezwładne skrzydła samca opadły na ziemię. Nie pozbierał ich zdrętwiałych z bólu; nie czekał aż wróci w nich czucie po karkołomnym hamowaniu, katordze adrenaliny i imperatywie larum w ostatnich ogonach nad ziemią. Pozwolił im ciągnąć się za nim po zanim; ważne, żeby być pierwszym. Zanim jeszcze kleryk Ognia zdąży wylądować.
Stąpał po cienkiej granicy dzielącej jego samego od kalectwa. Ale czy to było teraz ważne?
– Khenia...
Ciężki, stłumiony oddech samca spotkał tylko bulgot jasnej, utlenionej krwi, tryskającej z rozchlastanych na oścież tętnic. Osłupiały wzrok samca wodził od jednej rozciętej wiązki sflaczałych ścięgien do drugiej, w pogłębiającym przerażeniu obserwując jak wyżłobienia w kości zapełniają się świeżymi strugami coraz ciemniejszej, coraz wolniej płynącej posoki. Samo przybycie Obsydianowego odepchnęło go od ciała podopiecznej, jak wielka zwalista maszyna postąpił dwa ociężałe kroki w tył, nieruchawy i toporny. Prawie zapomniał, jakie otrzymał zadanie. Czarny, pusty wzrok podniósł się na zaciskającą z bólu zęby Swarliwą, przewiercając ją na wskroś bezwzględnym bezmiarem bliźniaczych czeluści. Błysnął wściekle garniturem obnażonych, brudnobiałych kłów. Masywny kark samca zesztywniał, przerośnięte węzły muskułów zadrżały złowieszczo, gdy moloch opadł nisko na zgięte grube kłody łap.
Rozedrgany umysł samca zalała fala furii podyktowana jednym, prostym ultimatum: Dopaść i Zabić.
I wtedy nadbiegła Zaraźliwa, sukcesją prędkich, pełnych gracji gestów rozwiewając jego zapędy. Szacunek do uzdrowicieli... Nawet nie miał pojęcia kto mu go wpoił.
Krążył tylko tam i z powrotem, niczym ożywiony, rozzłoszczony kamienny gargulec przed bramą, na przemian duszony świadomością, że na jego oczach Khenia zaraz wyzionie ducha i nienawiścią, że tej chuderlawej, śmierdzącej mokrym psem kupce futra ujdzie to na sucho.
Raz po raz zerkał w stronę przelewającego siódme poty Onyksa, z zasępioną chmurnością irracjonalnego lęku. Gotował się na najgorsze. Jak powstrzyma samego siebie przed rzuceniem się mu do gardła, gdy czarna rozpacz weźmie górę?
Jakie on miał prawo podnieść łapę na uzdrowiciela?...
Biegła myśli i łapy czarnołuskiego wyratowały go jednak od trwożnych myśli.
Akurat kiedy kleryk zerwał ziołowy opatrunek z ran, wzrok ognistego padł na następną część aktu cudownego ozdrowienia. Magię. Nieprzeniknione spojrzenie było świadkiem, jak Obsydianowy skupia się, kładzie łapę na nieruchomym ciele adeptki i eskaluje zastygłe w muskułach napięcie wojownika przeszywającym rezonansem pobudzonej do życia maddary. I jak ta niemalże wyrywa się spod kontroli. Oglądał jak siły i życie umykają z ciała kleryka, jak wątleje w oczach, garbi się i rzęzi z wysiłku, podczas gdy połączone niewidzialną nicią truchło smoczycy z każdą chwilą zdaje się ożywać, płytki i nierówny oddech uspokaja się i pogłębia, a mięsista jama zakrwawionej rany zasklepia się, całkowicie znikając. Młody samiec urósł w oczach Czarciego, nagle stał się kimś więcej niż zwykłym praktykantem Czerwieni Kaliny. Zdał się być kimś nawet więcej niż smokiem; młody półbóg, który zstąpił pomiędzy żywych obdarzając ich łaską, na którą oni, śmiertelnicy, nie zasługiwali. Czarnołuski tylko spotęgował to wrażenie, gdy wstał na chwiejnych łapach i pomimo skrajnego wyczerpania spróbował uspokoić jego skołatane nerwy. Jednak... Nadaremnie. Ognisty olbrzym skinął tylko posłusznie łbem, nadając wymuszonemu uśmiechowi jak najwięcej zasłużonej, ugładzonej dziękczynności. Chciał mu się odwdzięczyć. Chciał, tu, teraz. Pusty wzrok bezdennej otchłani zdawał się jednak widzieć już w innym czasie, innej rzeczywistości.
– Tyy...
Zabrzmiał jak głuche, niskie echo grzmotu, daleko, zza gór. Czarna chmura nadciągała, wiatr się wzmagał, ale wciąż była daleko, nad linią horyzontu. Cisza przed burzą, przez kilka, zamarłych w czasie chwil. A potem nieboskłon zgęstniał również i tutaj, czarne kłęby zawiści przeciął trzask rozbłysku, uderzenia gromu.
Napięta sylwetka samca drgnęła. Trójkątny łeb obrócił się odrobinę, czarne ślepie łypnęło na Ziemistą, obce, straszne.
I wtedy puściły hamulce.
Ogromna postura ognistego rozmyła się nagle, rubinowe łuski zamieniły w rozciągniętą smugę. Swarliwa nie zdążyła mrugnąć ślepiem, a już był przed nią, ciężkie łapy zadudniły o ziemię, wielka paszcza obnażyła ociekające śliną kły przed jej łbem. Duszący smród jego oddechu owiał jej drobny, umaszczony brązowy pysk.
Nie dzieliło ich więcej, niż kilka szponów.
– Ty mała... Suko... – gardłowy warkot zagrzmiał tuż nad nią, stłumiony, przesiąknięty furią, kotłującą się w głębi żądzą krwi – Spróbuj chociażby tknąć ją jeszcze raz...
Rozszerzone nozdrza samca wciągnęły głęboko w miechy płuc zapach północnej.
– A znajdę Cię...
Warkot narósł.
– ...i_W_Y_P_A_T_R_O_S_Z_Ę.
...
Wisiał nad nią jeszcze dwa, ciągnące się w nieskończoność ciężkie oddechy, a potem poluźnił odrobinę napięte do granic możliwości muskuły i cofnął się sztywno o krok, wciąż jednak gotów do walki na chociażby śmierć i życie. Powstrzymywał się chyba tylko przez jej łapę w zamkniętą w łubkach, nietykalne świadectwo uzdrowicielskiej pracy i trudu, któremu należał się nieodzowny szacunek.
Ale i to go nie powstrzyma. Wystarczyło, żeby Swarliwa powiedziała o jedno słowo za dużo.
Licznik słów: 946
"Na samym początku gdy nie było jeszcze niczego, ja już byłem." – podpisano Chaos.
> Szczęściarz
> Oporny Magik