Zdziwiony jeszcze raz spojrzał na rysunek Śpiewnego... na Smoka mu to nie wyglądało, ale od czegoś trzeba zaczynać, prawda? Najpierw będzie nietoperz, potem sikorka, a może kiedyś młodemu wyjdzie piękny smok?
Nurt aż sam zachciał... spróbować. Wcześniej zdarzyło mu się rysować pazurem po piasku lub ziemi, nie było to o dziwo tak głupie... całkiem dobrze rozpraszało nieprzyjemne myśli i pozwalało skupić się na czymś innym.
I po chwili Nurt oczywiście zaczął jeździć pazurem po lodzie. Po chwili powstało coś, co można było nazwać konturem. A dokładniej konturem ptaka, ale póki co jeszcze bez szczegółów. Nurt ze skupieniem zaczął dorysowywać dziób, obwódkę wokół wewnętrznej części łba, łapy i na samym końcu oczy. Te miały w sobie jakąś głębię... jakby wcale nie były kawałkami porysowanego lodu.
Co ostatecznie wyszło Nurtowi? Sowa. Tuż obok smoka, którego narysował Śpiewny Kolec. Dlaczego właśnie to zwierze? Odpowiedź na to pytanie musiał znać tylko i wyłącznie Przywódca Wody. Wiadomym jednak był fakt, że to zwierzę musiało być mu w jakiś sposób znajome.
– W moim przypadku to chyba nie działa. Zdaje mi się, że nic już nie jest w stanie przywrócić mi radości i uśmiechu. Chociaż zapominanie o złych rzeczach... w tym przypadku się zgadzam. – Mhm, no i zaczęło się depresyjne gadanie Nurtu. Niech wszyscy mają nadzieję, że nie potrwa to zbyt długo.
W pewnym sensie cieszyło go, gdy młody nazwał jego dzieło "sztuką". Tak... to była bardzo dobra nazwa. Nie spodziewał się natomiast reakcji Śpiewnego na smak trunku... przypuszczał, że albo rzygnie tym, co wypił, albo będzie mu smakowało. Ale śpiewy? No tak... jemu też się zdarzało śpiewać po tym, ale to sporej ilości trunku, a nie po jednym naczyniu. Z drugiej strony... no młody był to smok, może na takich działa to inaczej? Nurtu był w końcu już starym grzybem.
– No dobrze... przekonałeś mnie. Nauczę cię, jak stworzyć coś takiego. A więc uczniu mój... przynieś mi zgniłe jabłka i gruszki, nie pytaj dlaczego właśnie takie. Resztą zajmę się ja. – Trzeba będzie znaleźć jeszcze jakieś zioła... no i trochę płatków kwiatów. W sumie... sam był zaskoczony, dlaczego od razu zgodził się na zdradzenie swojego sposobu temu młodemu. Ale i tak od zawsze uważał, że więcej smoków powinno znać ten sekret.
Dodano: 2018-12-29, 23:57[/i] ]
********
Dzień przed upadkiem.
Soundtrack!
Gdyby ktoś zapuszczał się w to miejsce, mógłby ujrzeć starego, złotego smoka, którego łuski wyraźnie straciły swój dawny blask. Nie byłoby w nim nic dziwnego, gdyby nie kilka szczegół. Przede wszystkim – sposób w jaki chodził. Cały czas tracił równowagę, potykał się o własne łapy, lub wszechobecne gałązki i kamienie. Co jakiś czas wyciągał przed siebie łapę i dotykał nią drzew, by na nie nie wpaść. Nie był całkowicie ślepy, ale przez całe życie przyzwyczajony był do swego świetnego wzroku, teraz niewiele z niego zostało. Świat to zaledwie rozmazane plamy o różnych kolorach. Do tego niewyraźne. Nic też dziwnego, że miał problemy z poruszaniem się.
Drugą rzeczą, na którą zapewne każdy zwróciłby uwagę... był koszyk. Jednak nie taki zwyczajny. Złoty miał zawieszone na sobie coś w rodzaju nosidełka. Pierwsza jego część stanowiła schowek na coś bardzo cennego, niemal zakrywając cały przedmiot. Drugą część można było opisać jako długi zlepek korzonków i trawy, który owijał pierwszą część i przechodził Nurtowi przez ramię. Zatem całość opierała się na jego klatce piersiowej i dodatkowo wzmocniona była wspomnianym wcześniej fragment. Był to z całą pewnością efekt geniuszu, albo szaleństwa. Albo i jednego i drugiego.
Gdyby ktoś zapuszczał się w to miejsce, mógłby dostrzec starca wędrującego z dziwnym koszykiem, w którym chował tajemniczy i duży przedmiot o łososiowej barwie. Jednak nikt nie zapuszczał się w te strony i świadkiem był jedynie zwodzący szelest wiatru, który zwiastował porę Białej Ziemi. Zimno zapewne odstraszało nawet okoliczne zwierzęta.
Złoty z całą pewnością gdzieś zmierzał... ale czego mógłby szukać? W tym miejscu nie znajdowało się zbyt wiele. W końcu osobnik zbliżył się do brzegu, gdzie łapami próbował czegoś szukać, ale oczy nie pozwalały mu tego widzieć. W końcu pazurem zahaczył o fiołki, zapewne ostały się tutaj jakimś cudem... były zniszczone i niemal pozbawione swojego koloru. Ale były. Wyrwał je z ziemi i wziął głęboki wdech. Nadal pozostał zapach. Starzec włożył swoją "zdobycz" do dziwnego koszyka.
– Kiedyś nauczę cię, jak wykorzystywać ususzone liście i kwiaty, wiesz? Już niedługo, skarbie. Już niedługo. – W końcu odezwał się, spokojnie i łagodnie. Jednak... do kogo mówił? Czy w tej torbie znajdowało się jakieś żywe stworzenie? Nie poruszało się, nie dawało znaku życia. Zatem z pewnością musiało to być skierowane do kogoś innego... lecz kogo? Nikogo tu nie było, nawet zwierząt. Nawet Złota Twarz zniknęła, przykryta pod warstwą chmur. Czyżby starzec postradał zmysły i mówił do siebie? Było to jak najbardziej możliwe.
Ruszył dalej, początkowo nieco myląc kierunki i wchodząc przez przypadek do wody. Zimnej wody. Odskoczył zaskoczony. Czy starzec miał aż takie problemy z orientacją w terenie? Dlaczego w ogóle ruszał się z miejsca, w którym zwykł sypiać? To wielkie zagrożenie, by jakkolwiek się oddał. Ale mimo wszystko szedł... i chyba nawet był cały, pozbawiony siniaków. Nie licząc oczywiście starych blizn. Zadziwiające. Pytanie tylko, czy miał szczęście, czy po prostu na swój sposób umiał sobie radzić?
Imponujący był fakt, że nie był to koniec poszukiwań tego dziwaka. Jego następną ofiarą były bzy, na które nie wiadomo jakim cudem się natknął. Tak szybko, jak ich dotknął, tak szybko powędrowały do torby. Pomimo mocnego wiatru, od starca nadal można było wyczuć dość mocny aromat pogniłych kwiatów, ale nadal miało to swój urok.
Poszukiwania zapędziły wędrowca do oddalonych zakamarków Niewielkiego Zlodowacenia. Od wielu księżyców zapewne nie stanęła tu smocza łapa. I nic dziwnego... nie było tutaj bowiem nic interesującego. Prawie. W oddali Złoty musiał zauważyć coś, co zwróciło jego uwagę. Z pewnością było to dla niego po prostu plamką, tylko bardziej wyróżniającą się od innych. Należał do ciekawskich, bowiem udał się do dziwnego obiektu, który okazał się... grotą. Po prostu jaskinią.
Wszedł do niej powoli. Wyglądała na zwyczajną, choć zapach mówił inaczej. Zgnilizna? Nawet jeżeli tak, to dość dobrze zakamuflowana. Wędrowiec musiał być już tutaj kiedyś, ale to miejsce było dla niego niespodzianką. Tajemniczy osobnik widocznie na czymś się skupił, a już po chwili przywołał... chmurę? Która jakby go otaczała. Ledwie widoczna. Nie był w tym dobry, to nie mogła być jego technika, ale widocznie pozwalała mu "widzieć" lepiej. Widocznie zadziałała, bo szybko pochwycił w swej dłoni naszyjnik, który leżał w środku groty. Zdziwienie pojawiło się na jego pysku. Znał ten przedmiot. Wiedział do kogo należy. Usiadł na zadzie, a koszyk postawił tuż obok siebie. Opierał się o ścianę groty i był zwrócony w jego kierunku.
– Wiesz do kogo to należało, skarbie? Do Płaczu Aniołów, czy też Szkarłatnych Wód... największego wojownika, jakiego znałem. – Znów powiedział, jakby do siebie tylko tym razem... kierował wzrok na swoje dziwne nosidełko? Czy jednak coś mogło tam być? Być może pogrążone we śnie? To zapewne wiedział tylko Złoty.
– To on przekazał mi przywództwo... uznał to za dobry pomysł i może faktycznie tak było. Obiecałem mu coś... i słowa dotrzymałem. Opiekowałem się Wodą, tak długo jak mogłem. Był dla mnie... wzorem. Tak jak jego córka. Być może ja kiedyś będę kimś takim dla ciebie. – Czy to było możliwe? Na pysku starucha pojawił się... uśmiech? Przez cały czas wyglądał, jakby zamiast serce miał jedynie kamień. Nie przejawiał emocji. A teraz delikatny uśmiech? Coś musiało się w nim zmienić. Chwilę później uśmiech zmienił się smutek. A Złoty, zapatrzony w naszyjnik, który spoczywał w jego dłoni... uronił łzę. Ta skapnęła akurat na jedno z piór, które przyczepione było do naszyjnika. Większość z nich była biało-niebieska, jedno zdawało się brudne i zniszczone, a ostatnie – o wiele większe od pozostałych. Czysta biel.
– Nie wiedziałem, co się z nim stało... odszedł po ceremonii. Nigdy go już potem nie widziałem. Musiał być tutaj przed odejściem. – Tym razem mówił bardziej do siebie. Coś w nim w tym momencie pękło. Ale to było serca. Kamienna powłoka, która je otaczała miała na sobie teraz pęknięcie. Dosyć spore, ale całość nadal się trzymała, choć niewiele brakowało, by odzyskał dawnego siebie. Gdyby tylko wiedział, że jego stary druh spoczywa całkiem niedaleko... na dnie jeziora. A przynajmniej to, co z niego zostało. O ile cokolwiek zostało. Starzec jeszcze przez chwilę wpatrywał się w naszyjnik... po czym założył go na siebie. Nie był pierwszym. Na sobie miał jeszcze kilka. Pióra, kły, łuski. Z pewnością należące do zmarłych. Pytanie tylko, czy stanowiły trofea, czy pamiątki. Na miejscu naszyjnika zostawił złotą łuskę, którą wyrwał ze swojego ciała. Oraz jedno, biało-niebieskie pióro. Upewnił się, że wszystko nie zostanie przeniesione przez wiatr, bądź zalane wodą. A następnie... zaczął robić coś dziwnego.
Wyciągnął zebrane liście z koszyka i ułożył je w jednym miejscu, ułożył je dość starannie, a gdy wszystko było już gotowe – podpalił za pomocą maddary. Aromat unosił się w całej grocie, zastępując dość nieprzyjemny zapach zgnilizny i staroci. Chwilę po tym zajrzał do swego nosidełka, by wyciągnąć z niego kilka gruszek. Widocznie jego dzieło było bardziej pojemne, niż można było się spodziewać na pierwszy rzut oka.
Kolejna wskazówka, która przekazywała jasno, że starzec miał nie po kolei w głowie i widocznie musiało mu odbić, to to, że gruszki były... zgniłe. Ale jak widać to mu nie przeszkadzało. Gniótł je za pomocą łap i kierował wyciśnięty sok do swego gardła. Powtórzył to kilka razy, aż do momentu gdy zaczął się zataczać. O cóż to mu chodziło? Dlaczego jego ruchy były tak upośledzone? Czy to zasługa dziwnej mieszanki kadzideł i soku z gruszek? Ciężko było w to uwierzyć.
W końcu usadowił się gdzieś w boku groty i spróbował odpocząć. Zmęczone, poranione, błękitne ślepia przykryły powieki. A Złoty zapadł w sen.
Gdyby ktoś zapuszczał się w te tereny i zajrzał do opuszczonej groty... mógłby zauważyć śpiącego smoka, tuż przy dziwnym koszyku. Przez sen wymawiał imię "
Graghess". Obok niego waliły się wyciśnięte gruszki, a dym z kadzideł nadal wypełniał jaskinię. Ale nikt nie zapuszczał się tak daleko. Świadkiem były więc jedynie liczne pająki, które zdawały się obserwować go ze swoich pajęczyn.
Soundtrack!
Obudził się. Nie wiedział dlaczego, ale odczuwał strach. Wszechogarniający strach. Uczucie tak obce dla niego. Nie pamiętał, kiedy ostatnio prawdziwie się bał... całkowicie wyprał się z uczuć. Jego pierwszym odruchem było sprawdzenie, czy zawartość koszyka jest bezpieczna... jednak nie było jej. Jak to mogło się stać? Przecież jeszcze przed snem dokładnie widział, że jest tuż przy nim.
Cahf ah nafl mglw'nafh hh' ahor syha'h ah'legeth, ng llll or'azath syha'hnahh n'ghftephai n'gha ahornah ah'mglw'nafh
(Nie jest umarłym ten który spoczywa wiekami, nawet śmierć może umrzeć wraz z dziwnymi eonami.)
Usłyszał głos, choć nie wiedział skąd dochodzi... język nie był mu znany. Jedno było pewne – każde słowo budziło przerażenie. Słowami nie był w stanie opisać głosu, który słyszał. Jakby sama śmierć do niego mówiła. Coś, co na wieki powinno milczeć.
Wyszedł z groty... co innego mógł zrobić? Gdzie był jego skarb? Nie mógł tak po prostu tego zgubić... i ten głos. Zza groty widać było tylko ciemność, ale musiał wyjść... musiał je znaleźć.
Goka yogor. Ymg' yar ah yogor. Yar ot nilgh'ri ot ymg'. Ymg' mgepah ahf' mgep l' ah mgepuaaah, n'ghftephai if ymg' nafl yog kadishtu h'
(Padnij. Twój czas dobiegł końca. Wasz czas. Zrobiłeś to, co należało zrobić, choć nawet o tym nie wiedziałeś.)
Wyszedł... jednak w pewnym momencie obrócił się za siebie. Widział tam tych, którzy przecież powinni pozostać martwi. Czy w ogóle tam byli? Czy może był to tylko wytwór jego wyobraźni? Kolejno – Mistycznooka, Wzburzone Wody, Płacz Aniołów, Shetani, Fia, Amok, Krew Mandragory. Niezłomna Cisza. Aria Negacji. I wielu innych, których widocznie rozpoznawał i poznał za życia, a opuścili ten świat. Czy to był kolejny chory sen? Wszystko wskazywało na to, że tak. Ale było w nim coś realnego.
Ng hai. fhtagn. Ng nnn Iiahe ymg' kin ah'mglw'nafh. Ehye llll ehye
(A teraz śpij. I patrz jak twój ród umiera. Jeden po drugim.)
Powoli kroczył, próbował nie słuchać. Ale głos wbijał się w jego głowę, doprowadzając go do szaleństwa. Chciał, żeby przestało. Był gotów pozbawić się słuchu, żeby tylko przestało. Ale wiedział, że to nie pomoże. Mimo to – kroczył dalej. Dotarł do jeziora. Spojrzał się w nie, próbując dostrzec. Ale widział tylko... ruchy. Czy coś mogło tam być? Wkrótce mógł się przekonać.Coś, co przypominało mackę... nagle złapało go za łapę. Próbował ryczeć, ale nie wychodził od niego żaden dźwięk. Pustka. Był zdany na siebie.
Wbił pazury w brzeg, ale te powoli się osuwały. Macka była coraz silniejsza, a on coraz słabszy. I wtedy dostrzegł, będąc już niemal cały w wodzie... skarb znajdował się na brzegu. Przed nim. Bezpieczny. I wtedy poddał się. To coś wciągnęło go głębiej, a on sam zaczął się dusić. Wierzch jeziora zaczął zanikać, a on sam znajdował się coraz głębiej... i głębiej.
Soth ot mgehye'lloig mgep mgepah lw'shuggornah ng ephainog. Iä! Iä! fhtagn!
(Ziarno szaleństwa zostało zasiane i niedługo przybędą plony. Iä! Iä! Fhtagn!)
********
Dzień upadku.
Soundtrack!
Starzec obudził się. W łapach trzymał jajko. Musiał... przytulać je przez sen. Łososiowe jajko. Które widocznie było jego "skarbem", który przez ten cały czas trzymał w nosidełku. Było bezpieczne. Złoty polizał je. Zależało mu na nim, to było widać od samego początku. Wyglądał na wystraszonego, ale nie miał ku temu powodu. Coś nie dawało mu spokoju, ale wolał zostawić to na później.
– Wiesz co, skarbie? Pójdziemy do twojego wujka. Jeszcze cię nie widział... ale na pewno z chęcią zobaczy. – Powiedział, znów pokazując delikatny uśmiech. Chyba... chyba zdawał sobie sprawę, że jajko go nie słyszy. Ale i tak cały czas to robił. Rozmawiał z nim. Choć wiedział, że nie otrzyma żadnej odpowiedzi. W końcu podniósł łososiowe jajo, założył koszyk i włożył je do niego. Uprzątnął cały bałagan. I wyszedł z groty. Jeszcze raz obejrzał się za siebie, patrząc na grotę, która prawdopodobnie należała do Płaczu Aniołów. Starzec w końcu jednak ruszył.
– Wszystko będzie dobrze. Chodź, bo spóźnimy się do Promyka. – Powiedział na sam koniec. Nadal był przerażony i było to widać po nim. Jeżeli ktokolwiek zapuszczałby się w te strony... dostrzegłby starca, idącego pewnie przed siebie. Mimo iż co jakiś czas zahaczał o kamienie, czy gałązki. Ze sobą miał nosidełko z jajkiem. Pachniał gruszkami i ziołami. Może i coś było z nim nie tak, ale nie przejmował się tym. Jednak nikt tego nie zobaczy. Miejsce to było opuszczone i nikt tutaj nie zaglądał. Świadkiem był jedynie podmuch wiatru. Nieco cieplejszy, ale nadal chłodny. I pisklę. Jeszcze nienarodzone. Ale już wkrótce przyjdzie na świat. Czuł, że to będzie dobry dzień. Tak mu się wydawało.
I właśnie wtedy Szlachetny Nurt wyruszył w swoją ostatnią drogę. Nie przyszło mu nawet przez myśl, że dzisiaj dołączy do swych bliskich. Jednak nie żywych, lecz martwych.
Iä! Iä! fhtagn!