Rozdział VII –
Chrząkający w Ciemności
(Uwaga, w niektórych momentach jest dosyć psychodelicznie, nie dla wszystkich)
Rozdział Szósty[/url],
Rozdział Piąty,
Rozdział Czwarty,
Rozdział Trzeci,
Rozdział Drugi,
Rozdział Pierwszy]
Uciekł, zostawiając za sobą szybko rozprzestrzeniający się ogień... nie był jeszcze pewien, jakie to miało mieć znaczenie, co chciał od niego ten głos? Rozpalił ogień, ale nie przynosiło to żadnego efektu, mimo wszystko czuł pewnego rodzaju ulgę... wykonał zadanie. Nie był w stanie tego dostrzec z tego miejsca, ale płomień rozprzestrzeniał się w swego rodzaju symbol, symbol, który już kiedyś widział w swoich własnych snach. Znak, który zobaczy w swoim życiu jeszcze wiele razy, ale w tym momencie jeszcze tego nie wiedział. Był to zarówno symbol spokoju i ochrony, jak i toczącego umysł szaleństwa. W szaleństwie można zaznać schronienie. Smoczy umysł wiele może znieść, ale ma pewne granice. Im więcej wiemy o tym, co znajduje się w mrocznych zakątkach tego świata... tym bardziej pobadamy w nieuchronne szaleństwo. Jest w każdym z nas, ale jedynie zalążek. Jest jak ziarenko, które kiełkuje przez wiele czynników: światło, nawodnienie, położenie, gleba, temperatura i wiele innych, ale ostatecznie ma to wszystko wpływ na to, czy roślinka wyrośnie, czy umrze w zarodku.
Nigdy wcześniej nie widział drugiej strony wzgórza... ale ta wydawała się tak samo pusta, jak poprzednia. Coś było nie tak, to było to samo miejsce, ale brakowało tutaj smoczych grot, brakowało przede wszystkim olbrzymiej świątyni, tak duże budowle nie znikają tak sobie, a jednak ich nie było. Nie był w stanie tego wszystkiego pojąć, co tutaj się działo, co działo się z jego umysłem? Popadał w szaleństwo, teraz to wiedział, ale jak temu zaradzić? Czy szaleństwa można się wyzbyć, czy można je wyleczyć, tak jak najprostszą chorobę? Czy z szaleństwem zostaje się na całe życie i można tylko mu się oddać? Nie jemu to oceniać, na tę odpowiedź przyjdzie pora, pozna ją sam. Jemu zostało podróżować, niestrudzenie iść do przodu. Płomienie dawały troszeczkę światła, reszta była spowita całkowitym mrokiem, wiedział gdzie się znajduje, ale nie był w stanie tego potwierdzić za pomocą swoich zmysłów, jedynie przeczucie. Brak wiatru, brak zapachu, nie było tutaj niczego, jakby tutaj nic nie istniało, jakby tutaj tak naprawdę nie był. Ale był, mógł dotknąć ziemi, przesypać piasek do łapy, a potem do drugiej łapy. Ogień przenosił się niebezpiecznie blisko Axarusa, to też powoli przebierał łapami do przodu. Przenoszące się coraz bardziej światło, wynikające z obecności ognia, ujawniło wcześniej niewidoczną grotę, będącą praktycznie na skraju wzgórza, musiałby skoczyć z niego, by tam się znaleźć. Nie musiał tego nawet robić... łapa zsunęła się na kamieniu, który padł pod jego ciężarem, a całość zawaliła się, nie miał innego wyboru. Z przeznaczeniem nigdy nie da się wygrać, jeżeli los chciał, by Axarus się tam znalazł... to tak właśnie będzie. Dobrowolnie, czy nie – nie miało to najmniejszego znaczenia.
Na szczęście tym razem skończyło się na kilku siniakach, choć miał wrażenie, że coś w środku pękło, choć kości były na swoim miejscu. Znalazł się u samego wejścia jaskini, ale na dole czekał go tylko wszechogarniający zmrok, ogień najwidoczniej się zatrzymał, bo też co innego miałby do spalenia, niż kamienie? Dla odmiany, to miejsce zdawało się być zamieszkane, chociaż może nie było to najlepsze słowo. Kiedyś ktoś tutaj mieszkał, rozłożone były skóry, ale też pełno było pajęczyn i innych oznak starości tego miejsca, idąc praktycznie wytwarzał obłoki kurzu, jakby spalonego popiołu. W środku groty znajdowało się coś na wzór ogniska, a wokół niego kilka miseczek, ledwo widoczne odciski smoczych łap, oraz przerwana w kilku miejscach torba, zdecydowanie nadgryziona przez czas, od razu dostrzegł, że nie jest pusta. Przeszukał ją dokładnie. Kilka zgniłych jabłek, bezwartościowych dla Axarusa monet, zasuszone i rozpadające się w łapach zioła, oraz pergamin. Ten na szczęście był w całkiem niezłym stanie, można było go przeczytać.
Dzisiaj zbudził mnie ryk starego Xaoze. Twierdził, że na wzgórzu się pali, że wygląda to z daleka jak olbrzymia pochodnia, rozpalająca niemal całą Strzaskaną Wyspę. Czy ten wariat nie mógłby mi zawracać zadu jakimiś bardziej istotnymi rzeczami? Paliło się, a jakże, ale cóż z tego wynikało? Dobrze pamiętałem, na wzgórzu były jedynie chwasty i krzaki, być może jedno lub dwa drzewa, nie więcej. On jednak nalegał na to, byśmy poszli zobaczyć to na własne oczy, że jest tam coś niezwykłego. Tak zrobiliśmy. Nie, żebyśmy mu wierzyli, ale tak po prostu by przestał jęczeć i dał nam wszystkim spokój. Na miejscu zobaczyliśmy ogień, o zgrozo, tego się nie spodziewaliśmy, widząc z daleka płonące wzgórze. Jednak obchodząc miejsce ze wszystkich stron, mogliśmy zobaczyć, że tworzy swego rodzaju symbol. Ogień tworzył na tyle dużo miejsca, by móc bez problemu poruszać się wokół znaku, jedynym wyjątkiem był kraniec ze wschodu. Cholera... trzeba było przyznać staremu Xaoze, że wyglądało to niezwykle imponująco. W słowach szaleńca było coraz mniej obłędu, coraz więcej prawdy, a może prawda jest jednocześnie obłędem, bo nie da się jej tak naprawdę pojąć? Ogień utrzymywał się bardzo długo. Nie schodzi od kilku dni, mimo iż od dawna te wszystkie krzaki powinny się wypalić. Jak to wytłumaczyć? I ten symbol... gwiazda o pięciu rogach, z okiem w samych środku. Z tego miejsca emitowała niepokojąca aura. Stary Xaoze mówi, że to znak od bogów, że już dawno zeszliśmy od jedynej i prawowitej ścieżki. Najpierw będzie to, a potem cała wyspa. Stary Xaoze mówił, że chce tam postawić jakiś monument, jeśli ogień w końcu wygaśnie. Zebrał oczywiście ze sobą Yikhaagge i kilku samców z naszego stada. Stary Xaoze....
To... nie miało sensu. Czy chodziło o to wzgórze? Nie widział tam śladów spalenizny, wręcz przeciwnie – to on sam ją wywołał, ale od tego czasu minęło zaledwie kilka uderzeń serca, a w tym pergaminie mówiono o całych dniach. Wyglądał też na bardzo stary, napisany kilkadziesiąt księżyców wcześniej. Przynajmniej. Czy to możliwe, że doszło do innego pożaru, ale wcześniej? A może w jakiś sposób jest to połączone? Nie było dane bardziej mu się nad tym zastanowić. Do uszu dobiegło szlochanie, definitywnie dochodziło z dalszej części jaskini. Musiał tam iść, to, to... to było szlochanie Białej Olbrzymki. Słyszał je w wielu koszmarach, ale do tej pory nie udało mu się tego wybić z łba. Musiał tam iść, musiał ją uratować, musiał uratować ich wszystkich! Niemożliwe, że łowcy smoków spoczęli tylko na jednej kryjówce, musieli mieć ich więcej, musieli znowu ją porwać. Ruszył w głąb, a całość rozświetliła się, skąd dochodziło światło? Dotknął ściany, pokryta była śluzem, choć nie było go widać. To nienaturalne, ale z pewnością jest to jedna z bardziej realnych rzeczy, które widział w swoim życiu. Ruszył dalej. W końcu odkrył źródło płaczu i była nim faktycznie – Biała Olbrzymka. Tylko... martwa. Wychudzona, praktycznie nie było na niej żadnej tkanki tłuszczowej, musiała umrzeć z głodu. Przybył za późno? Jeśli tak, to dlaczego nadal słyszał ten okropny dźwięk, nadal dobiegał od niej? Szybko spostrzegł, że nie była ich tylko dwójka, jeśli licząc zwłoki. Przy samej ścianie siedział Axarus, wcześniej go nie słyszał, ale teraz słowa wyraźnie dobiegały do jego uszu. Już wiele razy widział samego siebie w swoich wizjach, widział jak umiera na wiele sposób, porwany przez monstrum, zjedzony żywcem... ale ten tutaj był inny. Spokojny, pogodzony ze swoim losem. Gotowy na spotkanie z nieuniknionym.
– On... musi się przebudzić. On, musi się przebudzić. On, musi się przebudzić. ON, musi się przebudzić. On musi, musi się przebudzić. On, musi się przebudzić. On, musi się przebudzić. On musi się przebudzić! On, musi się przebudzić. Musi się przebudzić. Tak, tak. On, musi się przebudzić. On, musi się przebudzić. ON, musi się przebudzić. On musi, musi się przebudzić. Musi się przebudzić. On, musi się przebudzić. On, musi się przebudzić. On, musi się przebudzić. On, musi się przebudzić. On, musi się przebudzić. On, musi się przebudzić. Musi się przebudzić. On, musi się przebudzić. On, musi się przebudzić. On, musi się przebudzić. On, musi się przebudzić. On, MUSI się przebudzić. On, musi się przebudzić. On, musi się przebudzić. On, musi się przebudzić. On, musi się PRZEBUDZIĆ. On, musi się przebudzić. On, musi się przebudzić. Musi, musi się przebudzić. On, musi się przebudzić, tak. On, musi się przebudzić. – "Inny", wypowiadał słowa bardzo spokojnie, co nie było zbyt powszechne u Axarusa. Ton był bardzo dziwny, jakby "Inny" ogłaszał coś, co już się wydarzyło, ale jednak słowa temu przeczą. "Inny" wypowiedział to jeszcze raz, tym razem łapiąc Axarusa za przednią kończynę, spojrzał mu prosto w oczy, czy raczej w swoje własne oczy. Widział tam obłęd, ale w których oczach? Czy może w obu przypadkach? W końcu wyrwał mu się, a "Inny" wrócił do powtarzania tych samych słów, w kółko i w kółko.
Następny był "Szczurołap", bo tak nazwał go Axarus. Również był nim samym, a jak nazwa na to wskazywała: zajadał się soczystym szczurem, który był wciąż żywy i ruszał tylnymi łapkami, nieudolnie próbując się uratować. Flaki wypłynęły i momentalnie zostały pożarte przez "Szczurołapa", a stworzenie wyzionęło ducha, szczurze oczka momentalnie wyblakły. Ten Axarus również był inny, przede wszystkim wydawał się starszy. Białe kolce na spodzie pysku przybrały bardzo blady kolor, niemal biały. Wszędzie pełno blizn, miejscami całkowicie brakowało łusek, niektóre macki zostały siłą wyrwane z jego ciała, ale były to rany dawne. Przyjrzał się jeszcze raz samemu sobie... nie znamy własnego końca, ale nasz koniec zna nas. Ruszył dalej, na swojej drodze widząc kolejnego Mackonura. Ten walił łbem o ścianę, która była już całkowicie czerwona. Rana we łbie była olbrzymia, jak on mógł... żyć? Chyba było widać kawałek mózgu. Ten "Ranny" nadal nie ustawał, wręcz przeciwnie – nabierał tempa. Wszystko zlewało się z ciągle powtarzanymi słowami: "on musi się przebudzić" i odgłosami konsumpcji szczura. Było ich więcej, jeszcze więcej. Następny udawał ptaka i dziobał pyskiem o ziemię, raniąc się w nie lepszy sposób, co poprzedni Axarus. Całkowicie odrealniony, nie zauważał nikogo innego, po prostu żył w swoim świecie, w którym najwidoczniej był ptakiem. Może i było to dziwne, ale tego Sobowtóra szkoda było mu najbardziej. On... chciał stąd wyjść, miał już tego dosyć. Co będzie następne? On sam, tylko tonący? Kierował się do wyjścia z groty, ale przeciwnego. Wejście, którym przyszedł było już spowite całkowitą ciemnością, czego wcześniej nie zauważył. Zostawało iść dalej, było to już mu znajome. Odgłosy sobowtórów powoli ucichały, a on sam coraz bardziej zbliżał się do... czegoś. Nie do końca zdawał sobie sprawę do czego. Jaskinia coraz bardziej się zwężała, tworząc coś bardziej na wzór tunelu. Obrócił się... ciemność była coraz bliżej, skąd się brała? Skąd wcześniej było tutaj światło? A może nigdy go tutaj nie było? Może te wszystkie wersje jego samego tak naprawdę nie istniały, błądził w ciemnościach i postradał zmysły? Wszystko ginęło za nim, przed nim były jakieś resztki życia. Musiał iść do przodu, mimo iż wszystko robiło się coraz węższe i węższe. Miał tylko nadzieję, że na końcu jest wyjście, że te wysiłki do czegoś go prowadziły. Niestety, jego najgorsze oczekiwania się spełniły: na końcu nie było niczego. Tunel kończył się "ślepym zaułkiem", nie było tam niczego, jedynie skała i ziemia.
Mackonur uderzył kilka razy pięściami w przestrzeń, która dzieliła go od wolności. Dosłownie nad nim. Kilka kamyków i trochę ziemi spadło z górnej ściany. Jednak była nadzieja. Maddara nie działała, uderzał pięściami coraz mocniej i mocniej, aż wybił na samej górze maluteńką dziurkę, przez którą dał radę przełożyć łapę... powierzchnia! Nie zauważył nawet, że całe kończyny miał od krwi i złamał w ten sposób przynajmniej kilka kości. Wolność była jednak ważniejsza, powiększał dziurę tak długo, aż udało mu się przez nią przejść. W końcu znalazł się na powierzchni, wziął głęboki wdech. Pachniało... Wodą, stadem Wody! Był w domu? Czy to już koniec? Chciał rozejrzeć się, ale szybko pojął w jakim miejscu się znajduje. Nadwodne Skały. Obok znajdował się Kurhan, w którym pochowani byli Złoci Bracia.
~*~ Szlachetny Nurt i Wędrówka Słońca ~*~
Przywódca Wody i Starszy Wody
Drugie pokolenie potomków Cichego Potoku
Rzeka zniknie, spływając w szczelinę w ziemi
Słońce zaś na zawsze przepadnie pod horyzontem.
Był tutaj kiedyś, szukał wtedy skarbu z Fille, ale to było już po tym. Wszystko było... nie takie jak zapamiętał. Nikogo nie było tutaj od wieków, wszędzie czuć było zgnilizną i starocią. Nie było go w tym miejscu od dobrych kilkunastu księżyców, ale to niemożliwe by to wszystko tak bardzo się zmieniło. Było też tutaj więcej kurhanów, a on sam zapamiętał tylko jeden. Na chwilę zamarł, widząc napis na kolejnej tabliczce z kamienia, usytuowanej na szczycie miejsca pochówku.
~*~ Graghess ~*~
Ty, która dopełniłaś największego poświęcenia.
ON, zawsze będzie miał cię w opiece.
Istnieje poza czasem, tak jak i ty teraz.
Na wieki razem z nami.
Graghii, moja najukochańsza siostra.
~ Hexarus
Był jednak jeszcze trzeci... wtedy właśnie spostrzegł, że to właśnie z niego wyszedł, to właśnie z tego miejsca pochodziła dziura, którą wydostał się na powierzchnie... to jego własny kurhan. Bardziej niedbały, stanowiący tak właściwie tylko różnicę poziomu w ziemi, która już tak dawno zarosła trawą. Była też tabliczka, ale drewniana. ~*~ Axarus ~*~, tylko to na niej pisało, żadnych słów, po prostu imię. Czy jego mama nie żyła? Miał... ponad osiemdziesiąt księżyców na karku, ale nadal nie dotarło do niego, że jeśli nie umarła wcześniej, to na pewno padłaby ze starości. I on sam? Czy tak skończy? Czy może już skończył? Może jest martwy od bardzo dawna, może jest duszą tułającą się po tym miejscu, na wieki skazaną na tortury, których jest świadkiem. Przerażające wizje, których nie da się pozbyć. Położył się na swoim kurhanie, zwinął się w kłębek w sposób taki, by dotykał pyskiem swojego własnego ogona, a następnie zasnął. Chłód, który tutaj panował był jego najmniejszym problemem. Chciał... chciał tu zostać, nie miał innego wyboru. Tutaj przynajmniej czuł, że jest jego prawdziwe miejsce.
Dla wszystkich innych w Świątyni:
Chwilę po tym, jak poczuł pojawiające się gałki oczne... doznał swego rodzaju szoku. To było dobre uczucie, w końcu widział coś na własne oczy. Błędy z poprzednich księżyców zostały zniszczone, przestał być kaleką. Szansa na swego rodzaju... nowy początek, a przynajmniej nowy rozdział. Coś jednak mu nie pasowało, spojrzał na swoją łapę. Czuł, jak coś wije mu się pod łuskami, dałby sobie za to uciąć prawą i lewą łapę, coś tam ŻYŁO. Zamiast żył, były pełzające robale, które chciałby od razu wyrwać. Nie... to nie mogła być prawda. Jeśli jednak nie była to prawda, to dlaczego coś tam BYŁO!? Padł na ziemię, zaczął czołgać się do kącika w Świątyni, gdzie zbiegały się ściany. Stanął do niego tyłem, a następnie usiadł, przodem będąc do reszty świątyni. Przykrył się skrzydłami, na tyle ile potrafił, łeb próbował odsunąć na bok. Chciał się ukryć, zniknąć. Świątynia falowała mu przed oczami, nie mógł tego kontrolować. Wszystko było w ruchu, nie tylko żyły i kryjące się w nich robale. Skupiał się na ołtarzu, a ten zaczął znikać przed jego oczami.
~ On, musi się przebudzić. On, musi się przebudzić. On, MUSI się przebudzić. On, musi się przebudzić. On, musi się przebudzić. Musi się przebudzić, musi się przebudzić. On, musi się przebudzić. – Powtarzał ciągle, jakby nie było w nim żywej duszy, jakby była tylko ta część osoby odpowiedzialna za głos. Kolejne słowa padały, cały czas takie same. On musi się przebudzić. On... musi się przebudzić. Ich wiedza była jedynie kroplą, a to czego nie wiedzą... oceanem. Zdarzenia muszą się wydarzyć, nie byli w stanie tego zmienić, to niemożliwe. On musi się przebudzić. Te zdarzenia mogą mieć inny przebieg, odbyć się w innej chwili, ale muszą mieć miejsce. On... musi się przebudzić, Zapomniany Bóg.