A: S: 5| W: 3| Z: 1| M: 1| P: 3| A: 4
U: B,Pł,L,A,Skr,Śl,Kż,MP,MO,MA: 1| W,O: 2| Prs: 3
Atuty: Boski ulubieniec, Szczęściarz, Altruista
Na początku było Słowo, a Słowo było u Boga, i Bogiem było Słowo. Było ono na początku u Boga i powinnością bogobojnego poddańca jest powtarzać świt po świcie, jednostajnie i z pokorą, ów jedyny i niezmienny fakt, z którego zdobyć można niezbitą prawdę. Ale teraz... teraz Aedal widział poprzez obraz i w zagadce a prawda, nim stanął z nią pyskiem w pisk, wprzód ukazuje się po kawałeczku w błędach tego świata. Czuł się zatem winny odczytywaniu z mozołem swych najgłębszych myśli, gdzie jawiły się one jako niejasne i podsunięte przez wolę... bez reszty oddanym złu.
Zbliżając się do kresu światła, spiłowane szpony stuknęły o wnyki otchłani. Wyło z niej zimnem, jakoby na szczycie gór, i nieprzerwana linia samotności oplatała jego łapy, ciągnąc mimowolnie wgłąb. Gęsta ciemność pożerała leniwie każdą łuskę Oblubieńca Ładu, zaś on, przypominając do złudzenia bydło idące na rzeź, pochylał służalczo łeb przed niewidoczną łapą Sprawiedliwości.
Nie chciał nic od niego. Nie myślał o nim dużo. Usiadł, w ciemnicy, nie mówiąc nic. Nie ocieplał się, drżał z zimna, i z nozdrzy uciekały mu chmury powietrza... lecz nie raczył narzucić swojego bytu domowi Śmierci. Przecież to on, grzesznik pełen pyszności i gniewu pierwotnego, siedział w rzekomym obliczu Pana Najświetniejszych Cnót. Nie musiało go tu być, żeby Aedal wierzył dogłębnie w jego obecność, dar subtelności w szantach cieni niewzruszonych istotą szepczącego wężowego od połowy dnia.
Wyglądało na to, że zastygł w miejscu.
Widok to wstydliwy; powiernik sumienia bez daru ni gałązki w łapach, oplatał palce i uniesiwszy je do pyska, chował w nich lico. Oko, błądzące podług rytmu niemożliwych do ujrzenia rys na ścianach świętej groty, padło na ziemię nieokalaną żadnym darem. Siedział dalej, niewidoczny dla świata, niewidoczny dla siebie, żałobnie położywszy czoło o zimny głaz podłogi. Włosie kaskadą kryło wiecznie otwarte, jak gdyby w panice, oczy, choć spokój w nich się krył. Oddech, mimo raptowności i pędu, wolny był od żałości.
Tylko kilka modlitw udałoby się gołym uchem wyłapać z szeptu niskiego jak pieśń dalekiego dzwonu rdzawego:
– Schroniony ciałem, ochraniany duszą, Ateralu, posłysz mnie. Unoszę sprawiedliwość nad życie własne, gdyż cudem ona wiekuistym z twych łap ujrzana. Pnę się do błogosławionej formy ducha, co bezstronnością chwali twe imię. Wiarę pokładam w duchu twoim, bom w ciele nie znalazł nic, ino zdradę. Nie ma w ciele siły, ino słabość. Nie ma w ciele trwałości, ino rozkład. Nie ma w ciele pewności innej niż śmierć. A nawet w śmierci zaszczyt ujrzę, gdyż czyny poświęcam Kammanorowi, życie zaś – tobie. Więc będę śpiewał i dążył do kresu, ożywię ogień, jeśli jest w iskierce, a zrobiwszy to, w zepsuciu znajdę ukojenie.
Nie wiadomo jak długo krył się w odmętach lodowatości domu Pana. Mówiłby dalej, gdyby nie spragnienie, gdyby nie zimno, które w jednym tchnięciu kaszlem przerwało mu mówienie. Niespokojnie wodził wzrokiem dookoła, dusząc się własnym płucem, zaś czoło nadal wbijał w kamienne, czarne podłoże świątyni. Rozlegały się ciche oddechy.
– Schroniony ciałem, ochraniany duszą, Ateralu, posłysz mnie. Wyższość spisz we mnie na straty, serce ze mnie wyrwij. Puść mi krew niezdatną do życia, bo gdy ty rozsądzasz żywot smoczy, ja stać u straży godnych będę nawet u gwiazd migoczących. Wykreśl mnie ze mnie, Ateralu, myśli zamień z kodeksami, a księżyce me oddaj wartościowszym. Niech mnie nie słuchają, bym w ciszy się oddawał. Niech nie wymagają, bym wymagał sam od siebie. Niech mnie nie zabijają, bym cios ostateczny zadał swej piersi. Wtedy ty mnie osądź, rozczłonkuj mnie i wystrasz, spoczynku mi nie dawaj. Wyślij mnie dalej w świat, żebym dla Wolnych żył i umierał w cyklu nieskończonym. Wyślij mnie tam, gdzie posłańca potrzebujesz; gdzie szpon ma karę wymierzyć, gdzie słowo uzgodnić łby skłócone, gdzie wstawiennictwa pragniesz. Naślij na mnie duchy przodków, jeśli taka ich wola, karz mnie za obietnice, jakim nie sprostam i póki mnie nie zabierzesz przed swe łapy, spamiętuj każde kłamstwo, które ucieknie z mych ust. Jak długo widzę jutrzejsze dni, tak długo na nie będę pracować.
Spowiedzi trwały w nieskończoność. Niewyraźne dźwięki, kierowane tylko ku Bóstwu Śmierci, urywały się wpół oddechu.
Aedal uniósł łeb.
Ile minęło? Dzień? Dwa? Może tylko popołudnie? Jak bardzo chciał żyć, nie jako smok, a jako istota dla całości? Jak bardzo przelewał chęci w słowa? Czy wydawało mu się to śmieszne? Czy może żałosne? Czy naprawdę chciał się wyzbyć siebie dla nieokreślonego dobra... a może zabić się dla samego siebie? Zabić... przemienić. Odrodzić. Duszek. Riromi, Dadu. Aedal. Katorga? Nie. Młodość? Może. Cel? Czym jest cel bez kamienia przy duszy, czym jest podróż bez błogosławieństwa?
Niczym kleszczami ściskał głowę dłońmi.
Ile minęło? Księżyc? Noc? Czy był normalny? Czy taka wiara jest normalna, jeśli nikt jej nie podziela? Czy może był... nawiedziony? Może nie chciał prostoty, jak reszta? A może chciał? Tak? Nie? Tak znaczy nie, nie znaczy tak, na wszystko tak, na wszystko nie, na nic może. Bezradny. Aedal, nosisz Oko Kammanora na łapie. On widzi. Nie jesteś sam. Chcesz po prostu być pełen, tak? Brakuje ci czegoś.
Czego?
Obecności?
Celu?
Masz cel. Pracuj.
Pochylił się raz jeszcze, tępo spoglądając na ziemię. Cicho jak mysz, pająk na środku pajęczyny.
– Chwała tobie, Sprawiedliwemu. Chwała tobie, Śmiercionośnemu. Chwała tobie, Jedynemu.
Nie wiadomo ile jeszcze siedział.
//zt
Licznik słów: 848
Ω boski ulubieniec – spotkanie duszka raz na polowanie lub misję, owocujące o połowę większą nagrodą niż jest to dopuszczalne w przypadku "czegoś niespodziewanego"
Ω szczęściarz (xx.xx) – odwrócenie porażki akcji lub rzutu na wytrzymałość; do użycia raz na dwa tygodnie
Ω altruista – stałe -2 ST do wszystkich akcji towarzysza na misji lub polowaniu; modlitewny dar Dadu dla innego smoka raz na miesiąc
KK — MISIO (samica hydry)
S: 1| W: 1| Z: 3| M: 1| P: 1| A: 1
B, Skr: 1| A, O, Pł: 2
▐ Kalectwa: +2ST do akcji fiz. i mag. ; +2ST do Perc. (wzrok)